Mimo ogłoszonej wieki temu śmierci trip-hopu, okazuje się, że ten gatunek wciąż jest atrakcyjny dla wielu producentów i stęsknionych brzmienia tzw. starych czasów słuchaczy. Projekt Black Glass próbuje zaspokoić te potrzeby.

Black Glass "Holy Rain"

Album „Holy Rain” jest ciekawy tym bardziej, że dawno na polskim poletku muzycznym typowego trip-hopu nie uświadczyliśmy. I tak oto, otrzymujemy dwupłytowe dzieło, które zabiera nas w sferę mroku, melancholii, typowej dla gatunku ciężkiej, mulistej, brzmieniowej mgły. Nie bez powodu na początku wspomniałam o „starych czasach”. To pierwsze skojarzenie, które przychodzi do głowy po uruchomieniu krążka. Minimalistyczne środki w instrumentalizacji, niepełne wokale i wokalizy kontrastujące z ciemnym tłem, powolny rytm, przywiodły mi wspomnienia kilku projektów z ciepłych, południowych krajów, które po 2000 roku dość intensywnie eksplorowały trip-hop, kiedy Brytyjczycy zajęli się czymś innym. Mirrorman – ludzki fundament Black Glass – osiadł jakby w tamtej historii. Ta oczywista archaizacja dla jednych może się okazać przyjemnym oddechem przeszłości, dla innych żerowaniem na popłuczynach projektów, które już dawno się wyczerpały. Wybór to rzecz gustu.

Na uwagę i pochwałę zasługuje z pewnością dopracowanie produkcyjne albumu. W instrumentalnym tle mamy lekcję historii syntezatorów – i szczerze mówiąc często zdarzało mi się, że w podążaniu za brzmieniem ze „spodu” wokal ewidentnie przeszkadzał. W niektórych utworach, jak choćby drugim już „Private Hell” te dwie płaszczyzny – ludzkiego głosu i instrumentu, utrudniają sobie nawzajem życie. Z całą pewnością wokal Lolithy nie wpisze się w kanon moich ulubionych.

Sam fakt wskrzeszenia trip-hopu jest też godny uznania. Spod rąk polskich producentów takie produkcje wypływały naprawdę rzadko i od czasów nieodżałowanej Soji – aż do teraz – naprawdę trzeba się było napracować, by dokopać się do takiego klimatu.

Trudno, by album mający aż 36 [sic!] luźnych kompozycji był od początku do końca równy. Zdarzają się perły, zdarzają się kawałki, bez których można by na tym świecie przeżyć. Może szkoda, że zabrakło selekcji, która z dwóch płyt zrobiłaby jedną, ale za to znakomitą? Potencjał zaproszonych artystów (że wymienię tylko Noona i Glacę) i samego Mirrormana się przez to gdzieś zgubił. Mimo wszystko „Holy Rain” oceniam jako solidną pozycję na rynku, którą powinien zainteresować się każdy fan gatunku. W końcu tak mało już prawdziwego trip-hopu wśród nas.

Kaśka Paluch