No i zaczęło się. Ledwo kończy się rok, za nami wszelkiej maści podsumowania i rozliczenia muzyczne, zarówno te prywatne, jak i ogłoszone na łamach prasy, portali internetowych, etc., a już dowiadujemy się, że znowu coś przegapiliśmy.
Że nasze rekomendacje za ostatnie 12 miesięcy są niekompletne, a w naszych prywatnych kolekcjach widać ewidentne braki. Właśnie taką „luką” AD 2010 jest dla mnie debiutancka płyta Amerykanki nagrywającej jako TOKiMONSTA.
Toki to po koreańsku królik, monsta – wiadomo. Ale można na tę pannę mówić po prostu Jennifer Lee. Jej rodzina pochodzi z Azji, jednak osiadła w Mieście Aniołów, które obecnie uchodzi za jeden z najważniejszych ośrodków współczesnej elektroniki w skali całych Stanów Zjednoczonych. A jeżeli ktoś jeszcze o tym nie wie, to z pewnością brytyjska dziennikarka Mary Anne Hobbs przemówi mu do rozsądku, że Los Angeles to już marka. Młodziutka Jennifer Lee miała więc niebywałą okazję, żeby nasiąknąć klimatem tego miasta, ale też trafić w odpowiednie towarzystwo. Jej pierwsze kompozycje, komponowane przede wszystkim nocą (stąd tytuł płyty), szybko zwróciły uwagę producentów związanych z tamtejszą sceną muzyczną, nie wyłączając Flying Lotusa. I tym sposobem TOKiMONSTA, wsparta talentem i wyczuciem, a także znajomością właściwych ludzi wydaje swój pierwszy longplay: „Midnight Menu”.
Muszę przyznać, że jest to jedna z najbardziej ujmujących debiutanckich pozycji, na jakie trafiłem w ostatnim czasie. W znacznej mierze (i nie będę tego ukrywał) dlatego, że Lee zagrała na jednej z moich najwrażliwszych strun. Nagrała płytę, która w najlepsze czerpie garściami z moich ulubionych płyt Flying Lotusa i Prefuse 73. W swoim klimacie i produkcji nie jest może tak „spartańska” jak jej znakomici koledzy po fachu, ale stara się połączyć charakterystyczny dla nich instrumentalny hip-hop z czymś bardziej wygładzonym i odprężającym. W swoje kompozycje wplątuje bowiem sporo downtempo i chilloutu, przez co jej propozycja jest może grzeczniejsza, ale za to „chwyta” praktycznie od pierwszego odsłuchu. Z Flying Lotusa mamy tu połamaną rytmikę, z Prefuse 73 naprawdę kwaśne bity, jednak wszystko to jest serwowane bez natrętnego kalkowania, którego absolutnie bym nie pochwalił. Do tego dochodzą bardzo nienachalne, ale łatwe do wychwycenia sample w bardziej orientalnej stylistyce.
Jest jeszcze jedna rzecz budząca skojarzenia z produkcjami Stevena Ellisona, tu dopiero zasygnalizowana: słabość do soulowych wokalistek. Na „Midnight Menu” udziela się, co prawda tylko w jednej kompozycji, niejaka Shuanise. Wydaje mi się, że TOKiMONSTA będzie w dalszej części swojej kariery częściej próbowała takich kolaboracji. Jak dla mnie z takiej wymiany między soulem z jednej a glitchem i hip-hopem z drugiej strony wychodzą same dobre rzeczy dla obu gatunków.
To, co nie może przejść niezauważone, to wręcz nieprzystojąca debiutantce spójność całego materiału. W zasadzie próżno tu szukać słabych ogniw. Może to dlatego, że Jennifer Lee miała nie tylko wyraźny koncept na „Midnight Menu”, ale również sumiennie odrobiła pracę domową z zakresu obsługi wszelkiej maści urządzeń. Także w czasie setów świetnie radzi sobie z użytymi na płycie samplerami, microKorgiem i Rhodesem. Albumowi nie możemy więc nic zarzucić także od strony technicznej.
Propozycja TOKiMONSTY to wyważone połączenie relaksujących klimatów z solidnie wyprodukowaną elektroniką. Liczę na to, że również jej kolejne wydawnictwa będą tak celnie trafiały w mój gust, bo „Midnight Menu” to płyta, o której niejedna świeżynka może sobie tylko pomarzyć.
Rafał Maćkowski