Parafrazując tytuł popularnej książki, można się pokusić o stwierdzenie, że długogrający debiut Jamesa Blake’a może być traktowany jako przypadek z gatunku, „jak wyhajpować artystę i zrazić do niego ludzi”.

Z różnych stron można było odczuwać naciski, że ten młody i obiecujący producent nagrał płytę, która musi się nam spodobać, i to bez dyskusji. Jednak, gdy spojrzymy na sprawę pod innym kątem, okaże się, że wielu obserwatorów zaciekawionych tym, co dzieje się w ostatnim czasie z dubstepem, faktycznie mogło wymagać od Anglika czegoś naprawdę frapującego. Serwowane przez niego mini-wydawnictwa jak najbardziej dawały nam ku temu podstawy. Okazuje się jednak, że ani powszechny entuzjazm, ani uznanie dla producenckiego talentu Blake’a nie są w stanie sprawić, że wyzbędę się wrażenia, iż jego pierwsza płyta (przy całej swojej solidności) lokuje się w rejonach mniejszego bądź większego rozczarowania, o czym będzie traktowało kilka następnych słodko-gorzkich linijek.

Pochodzący z Londynu, zaledwie 22-letni James Blake został obwołany jedną z największych nadziei 2011 w corocznym plebiscycie BBC. Jednak szaleństwo wokół jego osoby rozpoczęło się już w 2009 roku, kiedy to zadebiutował wydawnictwem „Air & Lack Thereof”. Potem było już tylko lepiej: kolejne epki i „CMYK”, pierwszy hit, którego się dorobił, sprawiły, że James zaczął wzbudzać coraz większe zainteresowanie i uznanie dla jego producenckich i DJ-skich umiejętności.

Co takiego się stało, że ta passa nagle się urywa? Jakby to powiedział Philip Sherbourne, Blake’a dopadł mikrobiotyczny wirus minimalizmu. Co prawda w przypadku Anglika kolejność komponowania materiału nie pokryła się z kolejnością jego wypuszczania na rynek (zestaw przygotowany na „Jamesa Blake’a” był gotowy np. przed wydaniem „Klavierwerke”), ale fakty są takie, że te 11 kompozycji trafia do słuchaczy dopiero teraz, po wielokrotnym przesłuchaniu „Air & Lack Thereof” i innych „CMYKów”. Słuchaczy zauroczonych świeżym i zaskakująco przebojowym podejściem do tematu dubstepu. Dlatego też wypuszczony pod koniec zeszłego roku singiel „Limit To Your Love” z całym swoim lirycznym i oszczędnym klimatem zdrowo namieszał wszystkim w głowach. Zwiększyło to tylko zaciekawienie i dyskusję, w którą stronę uda się młody producent. Wkrótce potem okazuje się, że cały materiał utrzymany jest właśnie w takiej tonacji jak jego zwiastun. I pojawił się problem.

Uznanie samej zmiany stylistyki za najpoważniejszy grzech Blake’a byłoby jednak nierozsądne. Problem pojawia się w innej materii, mianowicie: co dostajemy w zamian? I tu chyba uderzamy w samo sedno. Słabością tego wydawnictwa jest to, że alternatywa względem brzmień serwowanych na dotychczasowych epkach w postaci stonowanego, ale też monotonnego materiału jest po prostu nieatrakcyjna. Blake nagrał bardzo intymny album. Całość balansuje na granicy ciszy, jest bardzo rozmyta i przymglona. W minimalistycznej oprawie dobiegają do nas dźwięki klawiszy i delikatne elektroniczne bądź syntetyczne akcenty. Tym bardziej zaskoczył mnie więc fakt, iż przy użyciu tak skromnych środków, Blake stworzył bardzo przytłaczającą całość. Wszystko prezentuje się bardzo spójnie, ale nieznośnie jednostajnie. Nie dziwi więc fakt doboru singli, trochę wybijających się z całego zestawu: coveru Feist „Limit To Your Love” i ciepłej reinterpretacji „Where to Turn” Jamesa Litherlanda w postaci „The Wilhelm Scream”. Do tego zestawu powinien być dokooptowany jeszcze „I Mind”. Reszta kompletnie nie trafia w moją wrażliwość, jest strasznie płaczliwa i ckliwa, a to w pewnych momentach staje się nie do zniesienia.

To, co należy policzyć londyńczykowi na plus to z pewnością zaskakująco dojrzałe podejście do tworzenia i profesjonalne, producenckie zacięcie. Do tej pory unikałem truizmów w postaci apeli o wysłuchiwanie muzyki na profesjonalnym sprzęcie, ale przy tej okazji muszę o tym wspomnieć. Dopiero wtedy będziecie w stanie odkryć, ile tkwi w tej pozornej ciszy. Również sam wokal Blake’a nie budzi zarzutów i brzmi dosyć dobrze, gdy zostaje osadzony w tej elektronicznej oprawie. Niestety, stosowany co rusz autotune skutecznie psuje całą przyjemność ze słuchania. Polecam trochę więcej rozwagi na przyszłość w tej materii.

„James Blake” budzi emocje, to pewne. Starałem się jednak pisać o Blake’u jako tegorocznym debiutancie a nie zjawisku medialno-socjologicznym, chociaż byłoby to kuszące i być może nawet bardziej interesujące niż opis samej muzyki. W pełni doceniam staranność i spójność tego materiału, ale za ich osiągnięcie londyńczyk zapłacił zbyt wysoką cenę: stworzył bardzo monotonną, momentami nudną całość. Tak niepodobną do tego, za co zdążyłem go polubić w zeszłym roku.

Rafał Maćkowski