Redakcja 80bpm.net subiektywnie podsumowuje ten rok.

Ten rok był tak intensywny, że trudno mi przypomnieć sobie, co dokładnie się w nim wydarzyło, a wspomnienia z jego początku tlą się tylko niemrawo w zakamarkach pamięci. Przede wszystkim jednak, nagromadzenie zmian życiowych nie raz dokumentnie odcinało mnie od muzyki, której chciałam słuchać a nie bardzo mogłam. Jednym z takich elementów była praca magisterska na muzykologii, która – niestety – nie była związana z trip-hopem. Niemniej by nie postradać zmysłów, uciekałam czasem do swojego muzycznego domostwa i podsumowaniem takich ucieczek dziś się z Wami podzielę.
1. Nowa płyta Massive Attack, czyli dlaczego po raz pierwszy odważyłam się w recenzji napisać, że płyta jest zajebista.
– Bo jest zajebista.
2. Tricky Meets South Rakkas Crew
– Jedno z największych odkryć początków roku, w dodatku nie moich. Album został mi „sprzedany” pewnego zimowego wieczoru, między kanapką a herbatą i został ze mną prawie do końca zimy. Rozgrzewając śnieg pod butami. Mocne, odświeżające połączenie raggowych rytmów, klimatu jamajki, upalonego głosu Tricky’ego i soczyste, ciężkie brzmienie. Prawdziwa bomba.
3. Novika „Lovefinder”
– Jakkolwiek solowy debiut Noviki wywołał falę komentarzy, niekoniecznie pochlebnych (chociaż mnie się płyta podobała), tak w przypadku „dwójki” pozytywne opinie zdecydowanie przeważały. DJ-ka i prezenterka radiowa, a przede wszystkim wokalistka (która nie chce być postrzegana, jako DJ-ka), na „Lovefinderze” odnalazła chyba najbardziej odpowiadający jej i jej głosowi styl. Bardzo dobry polski album – odniósł sukces (medialny i artystyczny), jakiego w tym roku nikt nie powtórzył.
4. Lena „Circonstances / Variations”
– Będzie krótko. Lubię Lena, a właściwie Mathiasa, za to, że zawsze cicho i niepozornie podsuwa mi pod nos swoje nowe produkcje oraz, że te, zawsze wysadzają mi głowę. Najsmaczniejszy ambient-dub tego roku.
5. Hybrid „Disappear Here”
– Specjaliści od symfonicznego breakbeatu powrócili w świetle i chwale. Zjawiskowy krążek, oprawa promocyjna (teledysk!) i plus za wizytę w Polsce.
[Spora wyrwa w życiorysie, nie? Ot, praca magisterska…]
6. Ptr1 „Above The Structures”
– Płyta, która zahipnotyzowała mnie w sposób porównywalny do „Untrue” Buriala. Podobnie jak „Static” Shoju (z tej samej wytwórni – Concrete Cut) okazałą się polską premierą jasno dowodzącą na istnienie silnej grupy pod wezwaniem minimal dubu. Poziom – światowy.
Podejrzewam, że wszyscy redaktorzy podejmujący się podsumowania roku na 80bpm.net napiszą o tym, więc i ja napiszę – informacja z końca grudnia o przyjeździe Portishead do Polski, zdecydowanie przyćmiła minione miesiące. Stawiam na pierwszej stronie listy postanowień noworocznych.

Ten rok był wypełniony świetnymi premierami płytowymi i koncertowymi wydarzeniami. W tym potoku perełek wychwyciłem te, które wydały mi się najszlachetniejsze, oraz te, które okazały się być tylko zwykłymi kamieniami. Oto moje subiektywne podsumowanie roku.
Płyta
HIT: Nie jedno wydawnictwo poruszyło mnie w 2010 roku. Jednak kilka premier dosłownie mnie zmiażdżyło. Wśród artystów, którym zawdzięczam brutalne wbicie w ziemię znajdują się Crystal Castles. Nim w swoim życiu odkryłem piękno muzyki elektronicznej, fascynowała mnie brzydota i wściekłość wyciekająca z punk rocka. Do tej pory nie mogę przeboleć faktu, że nie zaserwowałem sobie w tamtych czasach irokeza. Crystal Castles w swojej muzyce łączą te dwa światy. Wychodzi im to fenomenalnie. Potrafią dać kopa, ach ten „Doe Deer”, jak i uspokoić i oczarować, ach ta „Celestica”. Dwa opozycyjne światy, które kocham, w jednym. Dodatkowo duet jest koncertową bestią. To co wyprawiają na scenie może wprawić w zakłopotanie nawet ojca chrzestnego punk rocka, czyli Iggy’ego Popa. Szkoda, że nie udało mi się ich zobaczyć na żywo w Warszawie.
Moje rozpłaszczone w fotelu przed komputerem siedzenie w mijającym roku poderwała Sia Furler. Wokalistka jest znana z nastrojowych kompozycji tworzonych razem z Zero 7. Jednak jej solowy album to taneczna bomba! Nogi nie mogą ustać w miejscu. Podobnie czułem się słuchając „Head First” Goldfrapp. Z tych dwóch płyt płynie muzyka wypełniona radością i pozytywną energią, tak silną, że jeśli kogoś nie porywa to znaczy, że ten człowiek musi być robotem. Na zabawie sylwestrowej zdecydowanie tylko ta muzyka zaciągnie mnie na parkiet i nie pozwoli z niego zejść, aż do białego rana!
KIT: Najbardziej rozczarowali mnie moi ulubieni artyści. Wielka Trójca trip-hopu… Massive Attack, Tricky i Portishead, oraz rodacy z Digit All Love. Zacznijmy od naszego podwórka… gdy usłyszałem pierwszy album wrocławian to było jak objawienie. Świetne kompozycje i równie obiecująca produkcja. Z ich drugiego krążka wieje zaś nudą. Kazali na niego długo czekać, ale nie przełożyło się to na dobre pomysły muzyczne.
„Heligoland” od Massive Attack, mimo niezłego singla w postaci „Splitting The Atom”, jako całość przekonał mnie dopiero za entym przesłuchaniem. Jednak i tak mu daleko do takich klasycznych albumów jak „Blue Lines”, „Protection” czy „Mezzanine”.
Tricky na „Mixed Race” pokazał, że wraca do formy. Stworzył tam kilka dobrych kompozycji, ale to wciąż za mało, aby móc powiedzieć, że w pełni wrócił do gry. Stać go na dużo więcej.
Portishead… niektórzy pewnie się zastanawiają w jaki sposób mogli mnie rozczarować. Albumu nie wydali, a gdybym ich planowaną wizytę w Polsce uważał za zbędna to popełniłbym skrajną herezję głosząc coś takiego. Pamiętajmy jednak, że wydali w tym roku kawałek z myślą o Amnesty International, czyli „Chase The Tear”. Lubię go tylko dlatego, że stworzyli go moi mistrzowie z Bristolu, dla których mam pełne poparcie w tym co robią. Gdyby jednak było to dzieło jakiegoś innego artysty to nie oczarowałoby mnie. Obiektywnie piosenka ta pozostawia wiele do życzenia, aby móc sprostać moim estetycznym wymaganiom. Oby grupa postarała się bardziej tworząc nowy krążek.
Wydarzenie
HIT: 2010 rok sprowadził do naszego kraju całe plejady sław. Chyba żaden fan elektronicznych brzmień nie mógł narzekać ma koncertowe wydarzenia. Odwiedzili nas najwięksi, a wśród nich: Massive Attack, Tricky (kilkakrotnie), Goldfrapp, Robyn, Thievery Corporation, Prodigy, Crystal Castles, Morcheeba, Lou Rhodes, Andreya Triana, Jónsi, Pink Martini, Gotan Project, Ulver, DJ Shadow, DJ Krush, Coldcut. Jeśli o kimś zapomniałem to proszę mi wybaczyć. Nie trudno się pogubić w tym zalewie światowej sławy wykonawców. Życzę sobie i wszystkim czytelnikom, aby przyszły rok był równie nasycony tak wspaniałymi koncertami.
KIT: Zabolała śmierć Alexandra McQueena, znanego projektanta mody odpowiedzialnego za wspaniałe kreacje Bjork. Może nie tak tragiczne, ale też smutne jest to, że trzeba dalej czekać na nową płytę Portishead.
Oczekiwania
Oprócz świetnych premier płytowych, ja, jak i pewnie wszyscy koledzy i koleżanki z redakcji, oraz wszyscy fani trip-hopu, czekam na poznański koncert Beth Gibbons i jej kolegów. Portishead w Polsce… długo czekałem aby móc wymówić to zdanie. Marzenie się w końcu spełnia. Gdyby jednak los sprawił, że nie udałoby mi się dotrzeć na ten występ jest jeszcze jedna rzecz, która byłaby w stanie poprawić mi humor…
…ponowne zejście się Massive Attack z Trickym. Daddy G już jakiś czas temu spotkał się z Trickym w Paryżu, aby móc pomówić z nim o wspólnych projektach. Zobaczymy czy coś z tego wyjdzie. Na to bym właśnie liczył.
Życzę szczęśliwego trip-hopowego roku!

Rok zaczął się dobrze, bo jeszcze w zimie nowym materiałem zaatakowała nas Roisin Muprhy. Irlandka singlem „Momma’s Place” starała się przygotować nas na nowy materiał, który przebiłby sukces „Overpowered. Płyty długogrającej się jeszcze nie doczekaliśmy, ale za to w listopadzie Roisin można było zobaczyć w filmie „Christmas film”, autorstwa Aubina & Willsa, gdzie wystąpiła u boku Alexa Jamesa.
Drugim mocnym akcentem pierwszego kwartału 2010 roku byłapremiera nowego albumu Massive Attaca. Po dość kontrowersyjnej premierze „Third” Portishead przyszła pora na drugą ikonę trip-hopu. „Heligoland” oczywiście podzieliło wielbicieli gatunku, ja wciąż twierdzę, że MA naprawdę się postarali i dostarczyli zmurszałemu już trip-hopowi trochę świeżego chleba. Ci, którzy nie mogli się zdecydować, czy Masywnych należy kochać wciąż i bezgranicznie czy z niesmakiem ich potępić, mogli zweryfikować swoje poglądy podczas lipcowego Open’era. Opierając się na wrażeniach redakcyjnego kolegi, nie będę strasznie żałować, że tym razem nie udało mi się do Gdyni dojechać. Znając jednak moc materiału MA na żywo, stwierdzam, że na pewno wszyscy świetnie się bawili. Nie ulega też wątpliwości, że dobrze jest gościć na polskich ziemiach gwiazdy muzyczne tego formatu. Tym bardziej, o czym nie można zapomnieć, że na tym samym festiwalu wystąpił też Tricky, we własnej osobie.
Jeżeli o wielkie premiery chodzi, to doskonałą marketingową machinę uruchomił wokół swojego solowego debiutu Jónsi Birgisson. Album „Go” być może nie powalił na kolana sceptyków, ale koncert w ramach Sacrum Profanum w Krakowie niewątpliwie poruszył niejedno serce. Jónsi pokazał, że nie tylko potrafi sam skonstruować przenikliwy materiał, ale też zbudować niepowtarzalny świat dla niego. Większość roku, nie bez powodu, upłynęła mi zatem pod znakiem „Go”, które zaskakiwało każdą odsłoną i każdego dnia. Dzieło Jónsiego może być spokojnie porównywane do wagnerowskiego „dzieła totalnego”, łączy się w nim bowiem muzyka z teatrem, scenografią, kostiumami, wizualizacjami, a przede wszystkim – bardzo silnymi emocjami. Organizatorzy Sacrum Profanum zdobyli u mnie ogromnego plusa także sprowadzając w ramach tej samej imprezy Mum. Dzięki temu festiwal zyskał specyficzny intymny rys, jaki towarzyszy muzyce skandynawskiej.
W wiosnę wskoczyliśmy z nowym, bardziej energetycznym od poprzedniego, krążkiem Goldfrapp „Head First”. O ile „Seventh Tree” uznałam za najzwyczajniejszą w świecie pomyłkę, jakąś dziwaczną odskocznię, wpisaną w ciężkie życie artysty porażkę, o tyle „Head First” jest nieudolną próbą powrotu do dawnej formy. Daję Goldfrappom jeszcze jedną szansę (może w nowym 2011 roku?) ale zanim nowości – brytyjski duet połasił się na album live, co w sumie też się chwali. W ramach promocji nowej płyty także Goldfrapp zawitało do Polski – zagrali podczas Free Form Festival, gdzie jak zwykle podczas występów na żywo, zachwycili.
Nowy materiał zaprezentowali też ojcowie elektronicznego tanga – Gotan Project. Panowie nagrali… to samo. Gdyby nie to, że Gotan Project to mistrzowie i klasycy, których można ustawić w równym rządku z Mozartem i Beethovenem, można by nad nową płytą ziewnąć. Na szczęście nie da się, bo jak zawsze, porywa i rozgrzewa do czerwoności argentyńską pasją. „Tango 3.0” zaostrzyło apetyty tych, którzy z ogniem w oczach wzięli udział w aż trzech koncertach francuskich Argentyńczyków w Polsce. A skoro o klasykach mowa, to szybko wspomnę o świątecznym Pink Martini. I nic więcej nie powiem, bo wiecie przecież, że na nich słów zachwytu i nieustającego uznania mi brakuje ;).
Jest jeszcze wznowiona, odnowiona, lekko odświeżona Lou Rhodes, która nie dość, że zrobiła małe zawirowanie wokół dokumentu „One Good Thing”, który oczywiście był nierozerwalnie złączony z płytą pod tym samym tytułem, to jeszcze zintensyfikowała działania nad reaktywacją Lamb. Niedawno do sieci trafiła informacja, że nowy album Lamb będzie nosił tytuł „5”.
Miłym, chilloutowym zaskoczeniem okazała się działalność Angusa i Julii Stone – ich „Down the Way” towarzyszyło mi intensywnie na wiosnę, którą na dobre w moich głośnikach rozbuchała A Fine Frenzy, ze swoimi twistami i innymi wygibasami.
Jeżeli chodzi o Polaków, to z nowym materiałem i nowymi siłami wróciła do nas – i cały czas mnie to niezmiernie cieszy – Novika, na laurach nie osiadła także nasza rodzima, trip-hopowa nadzieja, DigitAllLove, które jednak swoim „V” nie wzbudziło takiej sensacji jak debiut. Na listę płyt 2010 roku, w ostatniej chwili załapał się też L.U.C. I choć w mojej głowie budzą się pytania, czy jest to miejsce, aby pisać o tym artyście, to jakoś nie potrafię nie wspomnieć o jego „Pyykycykytypff”, przepełnionego specyficznym, jemu tylko właściwym sarkazmem i trzeźwym spojrzeniem na naszą polską rzeczywistość. A skoro o Łukaszu mowa, to bardzo miło wspominam koncert w Krakowie – tylko L.U.C. mógł sprawić, że ja, jako miłośniczka chilloutu i brzmień lounge, poczułam się wyśmienicie na – było nie było – imprezie beatboxowo-hiphopowej.
No i na koniec oczywiście nie mogę nie wspomnieć, że absolutnie fenomenalną wiadomością na koniec tego roku jest oczywiście informacja o przyjeździe Portishead do Polski. Oczywiście na Open’er! Cieszę się tym bardziej, że nowy projekt Barrowa, Beak>, nie pogrzebał sztandarowego zespołu, który będziemy mogli zobaczyć w Gdyni i na Słowacji.

Festiwalami Polska stoi. Ostatni rok jak najbardziej to potwierdza. Wiążą się z tym jednak dwa poważne problemy. Po pierwsze jak grzyby po deszczu wyrastają imprezy, które za sprawą ściągnięcia w jednym miejscu i czasie chociażby 3 wykonawców i postawienia budki gastro pretendują do tego miana. Pojawia się więc problem jakości i najzwyklejszy w świecie przesyt taką formułą. Po drugie zaś, kto ma przyjeżdżać do Polski, przyjeżdża właśnie na festiwal, a chciałoby się więcej w pełni autorskich i osobnych koncertów nad Wisłą. Takich, które potrwają dłużej niż festiwalowe 60-70 minut. Nie zmieni to jednak faktu, że był to naprawdę udany pod tym względem rok, wciąż w znacznej mierze dzięki dużym wydarzeniom, które ściągnęły do kraju równie wielkie gwiazdy.
Na pierwszym miejscu w kategorii najlepszy koncert 2010 ex aequo uplasowali się właśnie artyści występujący u nas przy okazji festiwali: Thievery Corporation w Krakowie oraz Charlotte Gainsbourg w Poznaniu. Różni ich niemal wszystko z wyjątkiem jednego: jakości ich występów na żywo. Ci pierwsi powrócili do Polski przy okazji Selector Festivalu, który dość szybko utracił blask, jakim rozbłysnął rok temu i w zasadzie moja obecność na tej imprezie była uwarunkowana obecnością wyłącznie tego zespołu. Zagrało wszystko: aranżacje, oprawa, setlista, muzycy i fantastyczna podróż w półtorej godziny dookoła świata. Był to koncert z gatunku tych, których po prostu nie wypada przegapić. Natomiast Charlotte Gainsbourg (z tych Gainsbourgów) zrezygnowała ze scenicznego rozmachu na rzecz intymnej, nieśmiałej wręcz atmosfery wieczoru, dla którego zrezygnowałem z obejrzenia zwycięstwa Hiszpanii nad Portugalią w trakcie Mundialu. Jednak w przeciwieństwie do tego meczu, na scenie Starej Rzeźni działo się sporo i do dziś wspominam występ Charlotte z uśmiechem na twarzy.
Ale to rzecz jasna nie wszystko: na wyróżnienie zasługują imprezy z kategorii średnie/małe festiwale. Mam tu na myśli przede wszystkim „wieczorki dubstepowe” w ramach krakowskiego Unsoundu, gdzie nadano brzmieniom z tej stylistyki odpowiednią oprawę i klimat oraz dwa soczyste dni na katowickim Tauron Nowa Muzyka. Nasza załoga odkryła na nowo FreeFormFestival w jego mocno elektronicznym wydaniu oraz Sacrum Profanum, który w tym roku postawił na Islandię. Pozytywne noty zbierają również Audioriver i Off Festival i jak najbardziej trzymamy kciuki, aby ich pozycja z roku na rok coraz bardziej się umacniała.
Na osobną wzmiankę zasługują dwa miejsca, do których miałem szczęście co jakiś czas zaglądać. Krakowski klub Fabryka, który zajął obszar po halach fabryki kosmetyków Miraculum, wręcz z automatu kojarzy mi się z brzmieniami alternatywnymi i niezależnymi. Warto tam wpadać, póki możemy, bowiem za parę lat mają tam stanąć apartamentowce i raczej dubstepowych imprez tam nie uświadczymy. Równie dobre, choć bardziej klasyczne występy to z kolei znak firmowy obchodów 10-lecia katowickiej Hipnozy. Ani się obejrzymy, jak klubowi stuknie kolejna dekada. Mamy nadzieję, że w tym czasie będziemy mieć wiele muzycznych powodów, by tam wracać.
Co poszło nie tak, jakbyśmy chcieli? Baty zbiera Open’er za organizację (lub jej brak na samym początku) i mało imponującą stawkę w line-upie. Trip-hopowa reprezentacja nie zawiodła, szczególnie dobrze odebrano Tricky’ego. Tym bardziej zaskakująca była potem jego trasa po Polsce w listopadzie, którą mimo wszystko uznajemy za spory zawód w porównaniu z tym, co muzyk zaprezentował w 2008 roku. Źle odbiła się zmiana kurateli nad Orange Warsaw Festival. Kompletnie nieudany zwrot w stronę komercyjnych klimatów okazał się niemałym rozczarowaniem dla wszystkich pamiętających headlinerów poprzedniej edycji.
A co w przyszłym roku? Za sprawą wspaniałego prezentu gwiazdkowego, jakim była informacja o wizycie w Polsce jednej z najważniejszych formacji trip-hopowych, dla mnie to, co najlepsze w 2011 zamyka się w 3 słowach: Portishead, Portishead, Portishead. To jeden z tych koncertów, na które czekałem od lat, a oprawa, jaką zapewnia festiwal Malta, jedynie doda magii temu wydarzeniu. To przede wszystkim. Spore nadzieje wiążę mimo wszystko z jubileuszową edycją Open’era, w trasy wyrusza sporo wykonawców, których warto zgarnąć, więc niewykluczone, że zawitam do Gdyni po dwuletniej przerwie. Warto również śledzić ogłoszenia line-upów festiwali, które w tym roku skutecznie podbiły stawkę i odpowiednio rozpisać wakacyjno-jesienny grafik. Tak więc: do zobaczenia na koncertach, na Portishead wypatrujcie mnie w pierwszym rzędzie!
Image: luigi diamanti / FreeDigitalPhotos.net