Dla wszystkich lubujących się w formule letnich festiwali muzycznych FreeForm stał się wręcz obowiązkowym punktem października. W moim przypadku to nie tyle tęsknota za tym, co działo się w okresie wakacyjnym, ale bardzo dobrze skrojony line-up stał się głównym motywatorem do zajrzenia do stolicy 15 i 16 października. Tegoroczna odsłona festiwalu zaskoczyła mnie przede wszystkim bardzo spójnym (w przeciwieństwie do wielu innych imprez), ale też bardziej komercyjnym niż poprzednio zestawem wykonawców. I tak piątek został pomyślany jako gratka dla fanów electropopowego grania na poziomie, zaś line-up na sobotę ułożył się niejako sam. A to za sprawą obchodów XX-lecia kultowej oficyny Ninja Tune, której przedstawiciele zdominowali stawkę drugiego dnia festiwalu. Wszystko to wyglądało więcej niż obiecująco, ale, jak to się mówi, papier nie gra. Dlatego też 80bpm.net ostatni weekend spędziło w Warszawie, aby zweryfikować to i owo i sprezentować czytelnikom subiektywny przegląd tego, co działo się w bardzo wdzięcznym miejscu, jakim jest Wytwórnia Wódek „Koneser”.

O samym festiwalu

Można powiedzieć, że Warszawa zasłużyła sobie na taki festiwal. Po tegorocznej zmianie profilu Orange Warsaw spore nadzieje i oczekiwania przeniosły się właśnie na FreeForm. To już szósta edycja imprezy, a druga w kapitalnej zamkniętej przestrzeni Konesera, która miała swój niemały udział w wytworzeniu bardzo przyjemnego klimatu. Na fanów niebanalnej elektroniki czekały dwie sceny w bliskiej odległości oraz typowe festiwalowe atrakcje i miejsca przeznaczone na chwilę wypoczynku. Wytwórnia jako sama lokalizacja z pewnością zdała egzamin, z małym zastrzeżeniem przy okazji Robyn, kiedy faktycznie jedyne wyjście ze Sceny Grolsch zostało zakorkowane na parę ładnych minut. Udało się również wyrzec największego grzechu polskich festiwalu, czyli przedobrzenia z nagłośnieniem (do pewnych problemów w tej materii jeszcze wrócimy przy okazji impresji z jubileuszu Ninja Tune), dzięki czemu można było nacieszyć zarówno oko jak i ucho (co w przypadku takich artystów jak Goldfrapp było szczególnie wskazane). Trzeba więc przyznać, że to, co najważniejsze, czyli muzyka, trafiło na szczególnie przyjazny grunt, co zaowocowało dwoma naprawdę udanymi festiwalowymi dniami.

15.10.10 (piątek)

L.U.C. + Zgas

To już trzeci raz, kiedy mam okazję zetknąć się z Łukaszem Rostkowskim i jego muzyką na żywo. Za każdym razem trafiam na jego koncert w mało sprzyjających okolicznościach. W Krakowie grał jako przystawka przed Trickym, z kolei w Szczecinie i w Warszawie został mu powierzony obowiązek otwarcia imprezy i przecięcia wstęgi. I po raz kolejny L.U.C zaprezentował się tak, jakby nie zwracał na te warunki uwagi. Powiem więcej, zawłaszczył sobie Scenę Drugą, dając niezbity dowód na to, że na planecie Ziemia jest tylko przejazdem. Warstwa muzyczna schodziła często na dalszy plan, aby bohater przedstawienia mógł uraczyć publikę rozmaitymi opowieściami jak chociażby ta o pułapkach na żołnierzy Vietcongu. Kto był, z pewnością wie, o jakim poziomie szaleństwa mówię.

Kamp!

Hasło, które często przychodzi mi na myśl, kiedy obserwuję poczynania polskiego trio, brzmi: „bez kompleksów”. Chyba większość z Was zgodzi się, że kolejne zwiastuny debiutanckiej płyty brzmią na tyle świeżo i przyjemnie, że absolutnie nie możemy się ich powstydzić. Występ Kamp! na FFF tylko utwierdził mnie w tym przekonaniu. Formuła na przebojową elektronikę ponownie zdała egzamin. Zarówno przy okazji bardziej skocznym piosenek jak i spokojniejszych numerów (vide „Heats”). Na plus należy też policzyć chłopakom ciekawe elektroniczne pasaże pomiędzy poszczególnymi numerami i dużo, dużo pozytywnej energii.

Robyn

Szwedzka gwiazda klimatów electro- i synthpopowych, pomimo lat pracy artystycznej, potrzebowała sporo czasu, żeby przedostać się do świadomości wielu słuchaczy, w tym także mojej. W zasadzie udało jej się to dopiero przy okazji udanej kolaboracji z Norwegami z Röyksopp w trakcie nagrywania ich najbardziej tanecznej płyty. No bo prawda jest taka, że Robyn ani ładna, ani wybitna, jeżeli chodzi o warunki wokalne czy materiał nagrany na przestrzeni lat. A jednak chciało się sprawdzić, jak się zaprezentuje i czy te wszystkie pochwały pod jej adresem nie są aby bezpodstawne. Jak się okazało, zaproszenie Robyn do Warszawy było bardzo dobrym posunięciem. Z jednej strony skutecznie nabiła publikę (pod sceną było naprawdę tłoczno), a z drugiej sprezentowała festiwalowiczom naprawdę świetną imprezę. Na uznanie zasługuje fakt, jak wiele jest w stanie wycisnąć ze swoich piosenek w trakcie występu na żywo. Set dobił co prawda tylko do 10 pozycji, ale Szwedka wycisnęła z nich maksimum energii i tanecznego potencjału. Rewelacyjnie zaprezentowały się „Cobrastyle” i „The Girl and The Robot”. Ta druga piosenka wypadła o niebo lepiej niż w trakcie zeszłorocznego koncertu Röyksopp w Krakowie, bez udziału Robyn. Piosenkarka podskoczyła w moich prywatnych notowaniach o parę oczek ze względu na żywiołowość i bardzo dobre show przy użyciu naprawdę niewielkich środków. Skoro ja z moim zachowawczym podejściem uległem jej urokowi, to pomyślcie co działo się z jej zdeklarowanymi fanami w trakcie tego maratonu tanecznego według skandynawskiej receptury.

Goldfrapp

Po występie matki chrzestnej electropopu obiecywałem sobie dużo więcej niż przed jej koncertem na Openerze 2 lata temu. Bynajmniej nie ze względu na jej ostatnią produkcję, bo jeśli mówimy o kolejnych płytach Goldfrapp, to jedyne, co budzi uznanie to niebywała konsekwencja w realizowaniu zasady im dalej, tym gorzej. Jednak przewaga tegorocznej, światowej trasy koncertowej nad poprzednią jest miażdżąca ze względu na jeden zasadniczy fakt. Alison powraca w takim wydaniu scenicznym, za jakie fani najbardziej ją pokochali: energetyczna, trochę zadziorna i olśniewająca. A to, że odgrywa przy tym lwią część „Head First” – trudno, nikt nie jest idealny… Bardziej niż o setlistę martwiłem się o kondycję samej Alison, która ze względu na problemy z gardłem musiała odwołać część październikowych występów. Na szczęście w trakcie warszawskiego koncertu zupełnie nie dała tego po sobie poznać, śpiewała tak, jak wyglądała, a więc niebywale czarująco. Alison była w niebywałej kondycji, wdzięczyła się i kokietowała publikę, trochę w tym wszystkim puszczała do nas oko, ale jedno jest pewne: bawiła się tak jak sami słuchacze. O dobrym odbiorze występu zaważył też cały zespół, zaprawiony w boju przy okazji poprzednich tras i oprawa całego show. Moją uwagę przykuwała w szczególności perkusistka Daisy Palmer, która wyglądała jak wypisz wymaluj siostra bliźniaczka La Roux. Koncerty w trakcie tegorocznej trasy są takie jak najnowsza płyta: pełne radości, szaleństwa i pozytywnego przesłania. Zaczęło się wybornie od intro, które przeszło wyśmienity opener: „Crystal Green”. Zresztą scenariusz głównej części występu był naprawdę dobrze pomyślany. W zasadzie od singlowego „Alive” mieliśmy do czynienia ze skutecznym podbijaniem stawki bez chwili wytchnienia, co zaowocowało prawdziwymi highlightami w postaci szalonego „Shiny and Warm” oraz absolutnego hitu „Ooh La La”. W momencie, kiedy refren został powtórzony przez Alison po raz ostatni, emocje dosłownie sięgnęły zenitu. Niestety, wysłuchanie pierwszej części bisu było dla mnie przykrą koniecznością. Przy „Little Bird” i „Hunt” napięcie opadło po to, by dosięgnąć wywindowanego wcześniej poziomu przy wieńczącym set „Strict Machine”. Nie zmienia to faktu, że występ Goldfrapp okazał się mocnym punktem całej imprezy.

DJ Krush

O tym, co ten trip-hopowy samuraj wyczyniał swego czasu w trakcie koncertu w katowickim Szybie Wilson krążą już niemal legendy. Dlatego też DJ Krush w planie na piątek jawił się jako pewna odskocznia do świata ambitniejszej elektroniki z orientalnym posmakiem i obowiązkowy punkt programu. Co prawda ostatnie autorskie produkcje Hideaki Ishiego datują się na połowę minionej dekady, ale jego sety ciągle budzą emocje. Problem w tym, że jego piątkowy występ wzbudził niekoniecznie takie odczucia, jakich bym sobie życzył. Z setu Japończyka wracałem z bardzo mieszanymi uczuciami, a to ze względu na nierówność tego, co zaprezentował. Początek, bardzo monotonny z jednostajnym beatem, mógł skutecznie zniechęcić zebranych. Trochę później Krush zaczął brzmieć jak Krush i wreszcie otrzymaliśmy próbkę azjatyckiego klimatu i instrumentalnego hip-hopu. Jednak potem nastąpił jeszcze poważniejszy zgrzyt niż to miało miejsce na początku. O ile jeszcze delikatne japońskie intro, które przeszło w „We Will Rock You” Queen mogło być ciekawym przerywnikiem, tak potem, gdy zaczęto nam serwować (z całym szacunkiem i sentymentem) Deep Purple i tym podobne poczułem się jak na jakiejś pierwszej lepszej rockotece. Co prawda w części bisowej Krush powrócił do wyraźnego rytmicznego grania w swoim stylu, to i tak niesmak pozostał.

16.10.10 (sobota)
Novika

Drugi festiwalowy dzień również rozpoczynamy od polskiego akcentu. Jednym tchem trzeba dodać: bardzo przyjemnego akcentu. FFF wreszcie był dla mnie okazją do sprawdzenia, jak nowy materiał Kasi Nowickiej prezentuje się na żywo. I tak jak pozostali reprezentanci Polski Novika z zespołem zaprezentowała się od naprawdę dobrej strony. No właśnie, z zespołem. Ważne, aby zwrócić uwagę jak dobrany skład udało się Novice skompletować. Mimo sporej dawki koncertowego szaleństwa, jaką z formacji Oszibarack przeniósł tu Agim Dżeljilji, zespół dobrze się komunikował, dzięki czemu numery z „Lovefinder” brzmiały tak, jak to być powinno: energetycznie i tanecznie. I tak popłynęły singlowe „Miss Mood”, „Daily „Routines”, „Perfect Beach” czy zupełnie odmieniony reprezentant poprzedniej płyty w postaci „Tricks”. Była to taka odmiana muzyki klubowej z ciepłym kobiecym wokalem, która mi jak najbardziej przypadła do gustu.

Chew Lips

Nie ma to jak nagrabić sobie jeszcze przed wejściem na scenę. Chew Lips kazali na siebie czekać najdłużej ze wszystkich gwiazd FFF, co w tym przypadku było szczególnie irytujące ze względu na fakt, że spokojnie mogłem dłużej wsłuchać się w projekt Igora Boxxa grającego w tym czasie na Scenie Drugiej. Na szczęście Chew Lips z wokalistką Alicia Huertas w roli głównej dali się poznać jako bezpretensjonalne trio mające do zaoferowania dużo radości z koncertowania i zrobili sporo, aby początkowe złe wrażenie zatuszować. Niepozorna stylistyka electroniczno-indie-popowa, jaką zaprezentowali na płycie „Unicorn” na żywo prezentuje się całkiem przyzwoicie. Zespół jednak popełnił jednak dużo poważniejszy błąd niż sam poślizg w czasie. Stosunkowo szybko popłynęły najlepsze kompozycje: zaraz po wejściu przedni singiel „Play Together”, wkrótce potem „Karen” czy „Salt Air”, przez co zdecydowałem się podarować sobie finał ich występu, aby nie przegapić występu Coldcut, co zresztą się opłaciło.

autoKratz

W kategorii czarny koń FFF nagroda wędruje właśnie do angielskiego duetu David Cox & Russell Crank. Panowie mogą też śmiało rywalizować o tytuł najlepszego występu całej edycji z bardzo obiektywnych pobudek. Niezależnie od tego, czy było się ich fanem, czy zmęczenie zaczynało dawać się we znaki i czy electro właśnie w takim wydaniu może jeszcze zaskakiwać, jedno jest pewne: autoKratz wysadzili Scenę Grolsch w powietrze. Co prawda spora część zaprezentowanych przez nich piosenek była do siebie bliźniaczo podobna (żeby nie powiedzieć na jedno kopyto), ale każda została odegrana z takim kopem i rockową wręcz energią, że nie sposób było ustać w miejscu. Oczywiście hiciory pokroju „Always More” i „Stay The Same” spotkały się z niezwykle entuzjastycznym przyjęciem, ale w zasadzie każda kolejna piosenka nabierała rozpędu i porywała ze sobą publikę. Przy użyciu z pozoru prostych patentów: wyraźnego rytmu perkusji i całej masy elektronicznych ubarwień rozrysowało się pole do popisu dla Davida, który za punkt honoru postawił sobie złapanie wyśmienitego kontaktu z każdą z osób stale napływających pod scenę. Czegoś takiego z pewnością się nie spodziewałem i może właśnie dlatego autoKratz stało się dla mnie festiwalową rewelacją.

NINJA TUNE XX – DWUDZIESTOLECIE WYTWÓRNI

Igor Boxx

Moją wizytę na Scenie Drugiej, gdzie niepodzielnie zapanowała wytwórnia Ninja Tune rozpocząłem tego wieczoru od premiery nowego projektu Igora Boxxa ze słynnego duetu Skalpel. Oczywiście zgodnie z zasadą, że najbardziej lubimy te piosenki, które już kiedyś słyszeliśmy, zaprezentowanie w całości zupełnie nowego materiału było dość ryzykownym posunięciem. To, co z pewnością mogę powiedzieć o „Breslau” to to, że czuć w tym wszystkim pewien koncept, że w projekcie tym można poczuć, jak zacierają się granice między setem a live actem czy między poszczególnymi gatunkami muzycznymi. Boxx zdecydowanie odbiegł od stylistyki Skalpelowej, ale nie wiem, czy nie stało się tak na potrzeby występu. Być może utwory na krążku nie mają aż tyle rytmiki, ale mniejsza z tym. Zgodnie z obietnicą Igor zapowiedział sporo hałasu i słowa dotrzymał, co w połączeniu z grą Mazzolla na klarnecie dało ciekawy efekt. Problemem w trakcie sobotnich występów na mniejszej scenie było nagłośnienie. Na początku setu wszystko brzmiało stanowczo za cicho, co było jeszcze bardziej uciążliwe przy okazji występu Coldcut.

Coldcut

Czym byłby jubileusz Ninja Tune bez sprawców tego całego zamieszania, czyli założycieli tej uznanej już firmy? Duet Matt Black & Jonathan More do spółki z VJ-em to wykonawcy, z którymi tego wieczoru wiązałem szczególne nadzieje. W zasadzie bardziej spodziewałem się jakiegoś przekrojowego setu w stylu the best of skrojonego na potrzeby jubileuszu, ale to, co otrzymaliśmy, zupełnie mnie zaskoczyło. Biorąc pod uwagę cały FFF, zdecydowanie mocniejszą jego stroną były live acty, ale set w wykonaniu Coldcut po prostu nie mógł się nie podobać. Zaczęło się od drum’n’bassowych rytmów, jednak te wkrótce przeszły w mocne dubstepowe brzmienie, jakiego do tej pory brakowało na festiwalu. Kompozycje mniej znanych wykonawców z jamajskimi akcentami i linią basu, której niestety największym wrogiem było wzmiankowane wyżej nagłośnienie. O ile z reguły największą bolączką polskich festiwali jest brak umiaru w serwowaniu niskich tonów tak tutaj wszystko brzmiało zdecydowanie za cicho. Ta kłoda rzucona pod nogi publiczności nie przeszkodziła jej w oddaniu się w najlepsze tanecznemu szaleństwu.

King Cannibal

To był set drugiej szansy. Na Cannibala wpadłem w trakcie poprzedniej edycji Nowej Muzyki i wtedy jakoś szczególnie do mnie nie przemówił. Tym razem też nie wzbudził mojego zachwytu, ale ta część jego występu, na którą trafiłem prezentowała się nawet przyzwoicie. Poza dubstepowym brzmieniem tak charakterystycznym dla DJa do rozkręcającej się tanecznej maszynki wrzucane zostały rave i temu pochodne gatunki. Mimo, że generalnie King Cannibal zaprezentował się słabiej od starszych kolegów z Coldcut, to należy mu przyznać palmę pierwszeństwa, jeżeli chodzi o samą dynamikę setu i częstsze przejścia do kolejnych utworów z wyraźnym uwzględnieniem nastrojów wśród zgromadzonej publiczności.

Mogę śmiało napisać, że cała nasza redakcyjna załoga będzie gorąco kibicować organizatorom festiwalu, ale przy całej sympatii dla samej imprezy życzyłbym sobie, aby nie rozrastała się już za bardzo. Szkoda byłoby stracić to, czym tegoroczna edycja FreeForm szczególnie zyskała moją przychylność. Ciekawa lokalizacja, przemyślany i umiejętnie skomponowany zestaw wykonawców, sprawna organizacja, ale też kameralna jak na festiwalowe realia atmosfera – to wszystko sprawia, że moja wizyta w Warszawie za rok jest niemal pewna.

Rafał Maćkowski

fot. Paweł Kwiatkowski

[nggallery id=18]