Szybko, szybciej, Islandia… w wersji live.

Jónsi, fot. Tomasz Wiech

Dwoma koncertami słynnego Islandczyka, Jón Þór „Jónsiego” Birgissona zakończyła się ósma edycja krakowskiego festiwalu Sacrum Profanum. Wokalista, gitarzysta i kompozytor grupy Sigur Rós przyjechał do Polski w ramach swojej wielkiej międzynarodowej trasy koncertowej, promującej jego pierwszy solowy album „Go”. Jego występy okazały się niepowtarzalnym idealnym podsumowaniem festiwalu, spowitego aurą zimnej Północy i jej magicznej bajkowej muzyki.

Dawno już zapomnieliśmy, co oznacza zgrabne określenie „dzieło totalne” i czego słuchacz powinien od koncertu na żywo oczekiwać. Osoby uczęszczające regularnie do teatru czy opery, na koncertach „muzyki popularnej” nie tyle nudzą się, co mają święte prawo do poczucia się oszukanym, wykorzystanym, zapomnianym. 90 proc. wykonawców ogranicza się z zadowoleniem do założenia na siebie czegokolwiek i zaśpiewania piosenek w towarzystwie tupania nóżką. Dodajmy do tego kiepską akustykę, ścisk i zaduch, obcych i nie zawsze kulturalnych współ-słuchaczy i mamy receptę na frustrację. Występ sceniczny powinien się różnić od nagrania studyjnego energią, jaką wykonawca oddaje publiczności, a żeby tak się stało, tę energię musi w sobie wyprodukować. Idąc torem tych skojarzeniem, Jónsi jest generatorem energii.

Show Birgissona to dopracowany w każdym szczególe spektakl, który zachwyci i wywoła dreszcz emocji najprawdopodobniej tylko od wymagającego i skupionego odbiorcy. Jónsi w pierwszej połowie występu przeprowadza nas delikatnie i spokojnie przez kompozycje balladowe, posługując się przy tym materiałem nie tylko ze swojego solowego debiutu. Już pierwszy utwór, akustyczna solowa piosenka wykonana jedynie z towarzyszeniem gitary, wibrafonu i ciepłego złotawego oświetlenia, każe nam zapomnieć o świecie zewnętrznym, o gonitwie dnia codziennego, o troskach i szaleństwie. Dla Jónsiego liczy się „tu i teraz” i tego samego wymaga od publiczności.

Ci, którzy nastawili się na skoczne szaleństwo, biegające zwierzęta i oszołomienie feerią barw mogli czuć się nieco znużeni lub zaniepokojeni. Większa część programu, przedstawianego w niezmienionej formie na wszystkich koncertach na całym świecie, poświęcona jest utworom spokojnym, czarującym miękką harmonią i niesamowitym głosem wokalisty, z charakterystycznym nierealnym falsetem. Uwagę przykuwa nie tylko Jónsi, który podczas śpiewu zdaje się skupiać na sobie całą uwagę, energię, światło i dźwięk, ale też delikatne wizualizacje. Zachwycające w towarzystwie „sigur-rósowego ambientu” okazały się rysunki biegnących zwierząt, które chyba nie tylko mi przypominały charakterystyczne ryciny przedstawiające gwiezdne konstelacje.

Jónsi podczas koncertu "Go tour" /fot. Kirtei Shanley

Mocniejszą, bardziej żywiołową część koncertu rozpoczęło porywające „Go Do”, otwierające album „Go”. Nie zabrakło też „Boy Lilikoi”, które nie bez powodu zainspirowało miłośników filmowej norweskiej bajki o niezwykłych stworach „Where the Wild Things Are” do wykorzystania piosenki w promocji trailara. Jednak najprawdopodobniej w pamięć najbardziej wszystkim zapadł „wielki finał” z utworem „Tornado”. Na albumie dość delikatna piosenka podczas koncertu na żywo przekształciła się w autentyczną, rozrywającą i przerażającą burzę śnieżną. I nie chodzi tu tylko o efekty wizualne, bo one tak naprawdę jedynie dopełnił efektu. Narastające brzmienie, histeryczna wręcz próba „przedarcia się przez żywioł”, który Jónsi wykreował sam sobą, zrobiły na wszystkich niesamowite wrażenie. Jeszcze w trakcie trwania kompozycji słychać było gromkie oklaski, które wmieszały się w dźwięk dając dodatkowy ogłuszający efekt.

Jónsiemu nie można nic zarzucić. Swoją muzykę podczas „Go tour”, a przy tym podczas zakończenia Sacrum Profanum, wykonuje całym sobą i robi to perfekcyjnie. Wpatrując się w jego hipnotyzującą postać, która zdaje się zrastać i nierozerwalnie być połączoną z otaczająca go sceniczną rzeczywistością, można doznać uczucia artystycznego spełnienia. Jónsi jest sobą, jest muzyką, jest dzikim zwierzęciem, jest człowiekiem walczącym ze światem. A wszystko to w migocącym otoczeniu skandynawskich brzmień. Magia.

Jadwiga Marchwica