
Hasło, które najlepiej oddaje wydarzenia związane z piątą edycją Tauron Nowa Muzyka, brzmi: „Więcej”. Większa przestrzeń festiwalowa, więcej regularnych scen, a co za tym idzie więcej wykonawców, który prezentowali swoją muzykę w trakcie większej niż do tej pory liczby festiwalowych dni. Na całe szczęście ilość nie wykluczyła jakości, dzięki czemu impreza umocniła swoją pozycję i z roku na rok stanowi coraz ważniejszy punkt na letniej koncertowej mapie Polski.
Kolejny raz właściwe dwa festiwalowe dni miały miejsce na terenie KWK Katowice. Nic dziwnego, że organizatorzy zabiegali o to, aby impreza odbyła się właśnie tam. Przestrzeń jest tak samo niecodzienna co dobrze korespondująca z dźwiękami, które ją wypełniły. To właśnie takie miejsca w Katowicach, moim zdaniem, powinny być jak najczęściej zagospodarowywane po to, by stanowić wizytówkę miasta. Faworytem okazała się lokalizacja sceny klubowej, do której co prawda trzeba było przemierzyć odpowiedni dystans, ale w zamian otrzymywano niesamowity wprost klimat.
Pogoda w trakcie imprez plenerowych staje się często jednym z głównych tematów i niejednokrotnie wygodnym pretekstem do usprawiedliwiania tego czy owego w przebiegu festiwalu. Nie tym razem. Choć aura była dużo bardziej jesienna niż wakacyjna (zwłaszcza w sobotę), a na pogodniejsze dni przypadły akurat koncerty zamknięte, to chyba nikt nie widział w tym wystarczającej wymówki, aby zrezygnować z któregoś z koncertów.
Jak już wspomniałem, w tym roku Nowa Muzyka trwała dłużej, bo 4 dni, a na jej inaugurację przewidziano występ Lou Rhodes w Akademii Muzycznej. Jej przeurocza w moim odczuciu wpadka podczas „Gabriel” obiegła już sieć, zaś cały koncert wielu ocenia jako bardzo klimatyczny. Jednak zarówno redakcja jak i ekipa związana z portalem, którą serdecznie pozdrawiam, festiwal rozpoczęła dzień później.
27 sierpnia (piątek), KWK Katowice
Kevinowi Martinowi znanemu lepiej jako The Bug trochę brakuje do mitycznego króla Midasa i nie zawsze wszystko, czego dotknie zamienia się w złoto. Dał temu dowód w trakcie swojego występu w trakcie Nowej Muzyki w zeszłym roku, kiedy to rozczarował wiele osób wyczekujących mocnego, dubstepowego brzmienia. Tym razem powrócił do Katowic z nowym projektem King Midas Sound, dwójką wokalistów: Hitomi oraz Rogerem Robinsonem i materiałem, który trzeba było sprawdzić na żywo. To właśnie od „koncertu drugiej szansy” rozpoczęła się nasza wizyta na terenie KWK Katowice. Muszę przyznać, że Martin zaprezentował się dużo lepiej niż rok temu. Kompozycjom z „Waiting For You” nadał więcej ciężkiego, smolistego brzmienia. Zagrał mocniej, niestety trochę kosztem bristolskiego klimatu znanego z płyty. Problemy z nagłośnieniem nie spędzały na szczęście snu z powiek w trakcie znakomitej części koncertów, a jeśli miały już miejsce to właśnie na Club Stage i właśnie w trakcie tego występu. Cóż, taka specyfika The Buga na żywo, iż lubi często swoich fanów ogłuszyć.
Tymczasem na Live Stage nastał czas rezydentury wytwórni Ninja Tune. Pierwszą gwiazdą reprezentującą label był norweski kolektyw Jaga Jazzist. Mając w pamięci ich świetny gig sprzed paru lat wiedziałem, że tego występu przegapić nie można, tym bardziej, że miał on wieńczyć całą trasę zespołu. Podczas kolejnej wizyty w Polsce Jaga Jazzist promowali swój ostatni krążek „One-Armed Bandit” i gdyby ktoś o tym zapomniał, to zarówno scenografia jak i setlista skutecznie mu o tym przypominała. Nie trzeba było długo czekać, aby przekonać się o koncertowym geniuszu Norwegów. Wystarczyło, że popłynął chociażby utwór tytułowy z ostatniej płyty, „Bananfluer Overalt” czy „Toccata”, które pozwoliły zespołowi rozbić bank i dać jeden z najlepszych koncertów festiwalu. Na pierwszym planie znalazł się jak zwykle perkusista Martin Horntveth, skutecznie podgrzewający atmosferę, ale nie sposób nie wyróżnić jego brata Larsa za niebywały talent aranżacyjny. Jaga Jazzist na żywo to dobrze naoliwiona maszyna, w której brak słabego ogniwa.
Jeśli przeprowadzić mały frekwencyjny test na największy magnes Nowej Muzyki, wyszłoby na to, że został nim Bonobo. Na występ Simona Greena z zespołem zjechały prawdziwe tłumy, co trochę mnie zaskoczyło. Z pewnością żadna ze zgromadzonych pod Live Stage osób nie żałowała swojej decyzji. Bonobo Live Band dał solidny koncert z elementami djskiego setu, w trakcie którego zagrano gros kompozycji z tegorocznego albumu „Black Sands” (jeśli artysta nagrywa tak wyśmienitą płytę, to nic dziwnego w tym, że decyduje się na jej kompleksową prezentację) oraz „Days To Come”. Trudno jednak Simonowi konkurować z samym sobą. Powołując się na wspomnienia z absolutnie genialnego występu jego zespołu na Nowej Muzyce w Cieszynie, stwierdzam, że tym razem zaprezentował się „tylko” dobrze, ale nie zachwycił. Bonobo odszedł od rozimprowizowania i kameralnej atmosfery, za które szczególnie go cenię. Poszczególni muzycy byli rzecz jasna w formie, zagrali na ogromnym luzie, tworząc przyjemną, pogodną atmosferę. Mocniej rozłożono akcenty i rytmikę w wielu utworach, zwłaszcza tych singlowych. A skoro już o piosenkach mowa, to czas, aby wystawić cenzurkę Andrei Trianie. Tego wieczoru była po prostu bezbłędna i świetnie brzmiała w dużej festiwalowej przestrzeni. Na miano highlightów całej imprezy zasługują właśnie kompozycje z jej udziałem. Pierwsze wyróżnienie za „Nightlite” za doskonałą, ciepłą aranżację i pulsujący rytm oraz najbardziej wzruszający numer całej imprezy: reinterpretacja numeru Fly Lo „Tea Leaf Dancers, do której nie mam absolutnie żadnych pytań. Chapeau Bas, panie Green.
Nowa Muzyka z roku na rok stoi coraz mocniej na djskich setach. Pora więc, by powrócić na Club Stage. W tym momencie pora na ustosunkowanie się do tego, co zaprezentowało Autechre, gwiazda festiwalu, która wzbudziła największe kontrowersje. Jest mi tym trudniej, ponieważ piszę z perspektywy osoby darzącej duet niemałym szacunkiem, ale uważam, że ten set był najsłabszym momentem całych trzech dni. Z pewnością zagorzali fani mieli swoje święto, natomiast ja kompletnie nie kupuję tej niestrawnej, jednostajnej i pozbawionej jakiejkolwiek iskry konstrukcji, jaką był set Bootha i Browna. Momentami całość była wręcz nieznośna dla ucha i stanowczo za ciężka. Dużo lepiej zaprezentował się Pantha du Prince. Na jego występ zjawiłem się w przerwie między koncertami na głównej scenie i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że był to set godny uwagi, oszczędny w formie, dokładnie w takim klimacie, jaki znamy z płyt niemieckiego producenta. Jednak najlepiej w swojej kategorii tego wieczoru wypadła ambasadorka dubstepu w BBC, Mary Anne Hobbs. Zdecydowała się na mocno taneczną formułę, odchodząc nieco od setów, w których w jednym miejscu wrzuceni są i Kode9, i Benga i Burial, ale chociażby dla takich momentów jak odegrane na bis „Poison Dart” The Buga warto było uczestniczyć w tym mocno energetycznym maratonie do samego końca. Absolutna ścisła czołówka całego festiwalu.
28 sierpnia (sobota), KWK Katowice
Sobotnia część festiwalu również rozpoczęła się dla mnie na Club Stage, tym razem od setu Bibio. Muzyk stylistycznie prezentuje nieco odmienne rejony niż większość DJów w tegorocznym line-upie, ale okazał się kolejnym producentem, który na żywo sięga po nieco inne brzmienie. Dlatego też charakterystycznej dla niego folktroniki praktycznie nie uświadczyliśmy. W zamian za to sporo idm-u, instrumentalnego hip-hopu, trochę mniej electro, co zaowocowało bardzo dobrą środkową częścią, zaś całość była po prostu przyzwoita.
Pewien deficyt energii u Bibio został szybko zrekompensowany przez Dub Mafię. Skład ten wygrywa bezapelacyjnie w kategoriach: festiwalowe odkrycie oraz festiwalowy żywioł. Fantastycznie brzmiący na żywo drum’n’bass z popisami DJa, instrumentów perkusyjnych i wokalistki o nieujarzmionej energii zaowocował wybuchową mieszanką, która musiała porwać do tańca najbardziej opornych.
Koncertowa maszynka zdążyła się rozkręcić, a dobrej passy z pewnością nie przerwał Nosaj Thing. Pod względem technicznym był to bodaj najlepiej przygotowany set. Ciekawy dobór utworów z kilkoma zaskakującymi smaczkami (vide The xx czy Portishead!) i autorskimi kompozycjami, świetne przejścia i to, co najlepsze w kategorii instrumentalny hip-hop rodem z Kalifornii. Flying Lotus może być dumny z prężnego rozwoju sceny w Los Angeles.
Konkurencji z młodym debiutantem nie wytrzymał niestety stary wyjadacz: Prefuse 73. Oczywiście, pewien poziom został utrzymany, ale wiele kompozycji tworzonych dosłownie na naszych oczach, nie zdołało porwać w wystarczającym stopniu, zwłaszcza w przypadku osób, które dosłownie przed chwilą słyszały set Nosaj Thing. Premierowy materiał Herrena, jaki mieliśmy okazję sprawdzić tego wieczoru, dobrze rokuje i z pewnością zwrócę na niego uwagę, gdy przyjdzie czas jego premiery. Wygląda bowiem na to, że Prefuse 73 to dużo lepszy producent niż DJ.
O żadnym zawodzie nie ma mowy w przypadku kolejnego headlinera na Live Stage. Moderat, czyli set na 4 laptopy, zebrał najpokaźniejszą publikę tego wieczoru. Przyznam, że zawsze widzę ten projekt niejako przy okazji. Najpierw jako support przed Readiohead, teraz też bardziej z ciekawości, bo niemiecki zespół nie był najważniejszym powodem mojej obecności na festiwalu. Dobrze się stało, bo to, co zaprezentowali panowie z Modeselektor do spółki z Apparatem prezentowało się o niebo lepiej niż poprzednim razem. Tchnęli w studyjne kompozycje więcej energii, dzięki czemu skutecznie rozgrzali atmosferę zarówno hitami „New Error” i „Rusty Nails”, jak również jednym z moich odkryć: „Let Your Love Grow”. In plus należy również zapisać bardzo dobry kontakt z publicznością oraz najlepsze wizualizacje na całej imprezie.
Zupełnie niepotrzebnie zrezygnowałem z końcowej części solidnego występu Moderata na rzecz Gonjasufiego. Okazało się bowiem, że w formule koncertowej muzyk kompletnie się nie sprawdzał. Lwią część pracy wykonał Gasslamp Killer, o którym za chwilę, natomiast sam Gonjasufi ograniczył się do przekrzykiwania się przez ścianę dźwięku. Kwestia nagłośnienia czy jego widzimisie? Pytanie pozostawiam otwarte.
Kiedy na scenie pozostał wyłącznie Gasslamp Killer ze swoim nie tylko muzycznym stuffem z Kalifornii, stało się jasne, że będzie to dobre zamknięcie koncertów na KWK Katowice. DJ zaserwował bardzo energetyczny set pełen mocnych dubstepowych akcentów. To, co równie cenne, to fakt, iż dał się poznać też od bardzo dobrej strony jako showman, nie szczędząc publiczności pochwał i stale utrzymując z nią kontakt. No i kto by pomyślał, że będzie nam dane usłyszeć Radiohead w bezpośrednim towarzystwie Aphex Twina?
29 sierpnia (niedziela), Galeria Szyb Wilson
Jako finał festiwalu przewidziano niecodzienne przedsięwzięcie: występ Prefuse 73 oraz orkiestry kameralnej Aukso pod batutą Marka Mosia. Koncert, do którego ja podchodziłem z taką samą nutką niepewności co zaintrygowania, spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem zgromadzonej publiczności. Tak pozytywny odbiór zaskoczył samych wykonawców, nienastawiających się wcześniej na jakikolwiek bis. A jednak, festiwalowicze tak łatwo nie pozwolili muzykom zejść ze sceny. Od strony muzycznej był to naprawdę dobry koncert, orkiestra Aukso nie po raz pierwszy zaprezentowała się w dobrym wydaniu, ale nie mogłem oprzeć się wrażeniu (szczególnie na początku), że jest to wyłącznie jej wieczór, zaś bezpośredni wkład Prefuse 73 bywał znikomy. Dlatego też bez wątpienia najpiękniejszymi momentami wieczoru były nie małe formy, ale kompozycje, kiedy temat muzyczny znalazł właściwe rozwinięcie, a Guillermo Scott Herren tworzył charakterystyczne dla siebie podkłady z dzwoneczków, elektronicznych akcentów czy samplowanych chórków. I to właśnie dłuższe utwory przywodzące na myśl klimat „Preparations” stanowiły o prawdziwej jakości kolaboracji, która pokonała kolejną muzyczną granicę, łącząc dwa, tylko pozornie różne światy.
Myślę, że organizatorzy powinni pomyśleć nad uczynieniem „Sweet Shop” Doctora P oficjalnym hymnem festiwalu, ponieważ zarówno Mary Anne Hobbs jak i The Gasslamp Killer sięgnęli po niego w swoich setach i w obu przypadkach był to jeden z momentów, kiedy publiczność totalnie oszalała. Kolejna edycja Nowej Muzyki z pewnością zapisze się w pamięci wielu z nas jako naprawdę udane wydarzenie ze świetną atmosferą i dużą ilością ciekawych, czasem wręcz rewelacyjnych brzmień. Jej poziom był równiejszy niż rok temu i zasługuje na jak najwyższe noty. Tak więc przed wszystkimi osobami odpowiedzialnymi za przyszłoroczną odsłonę festiwalu wysoka poprzeczka do przeskoczenia. Jednak po tym, co zobaczyłem w ciągu tego weekendu jestem dziwnie spokojny o to, że uda im się ją pokonać.
Rafał Maćkowski