Faithless "The Dance"

Wysłannicy elektronicznego Boga, po czterech latach od ostatniego premierowego albumu, powrócili z nowym materiałem. „The Dance”, jak sama nazwa wskazuje, nie pozwala stać w miejscu nawet najbardziej opornym na parkietowe szaleństwa.

Już pierwszy numer na płycie wprowadza słuchacza w klubowy nastrój. Nie ważne, czy jestem w drodze do pracy czy zaraz kładę się spać, mając słuchawki na uszach powtarzam jak mantrę: „I’m not going home tonight”. Wyobraźnia działa i chcę zostać razem z Faithless na ich imprezie do białego rana. Nawet u jej schyłku wcale nie opadam z sił, bawię się świetnie. „Feelin Good”, jeden z dwóch numerów na płycie z wokalem Dido, porywa mnie swoim klasycznym wręcz bitem. Może ktoś stwierdzi, że to takie staromodne uderzenie ale cóż – mi podoba się bardzo i nie mam nic przeciwko, gdy wykorzystywany jest przez najlepszych. Oni mogą wszystko! Perełka, a w zasadzie perła albumu to utwór „Love is my condition”. Wprowadzeniem w jego wyjątkowy klimat jest „Flyin Hi” z charakterystyczną dla Maxi Jazza monodeklamacją.

W „Love is my condition” swoim zjawiskowym, klasycznym śpiewem urzeka tak, jak urzekała tańcem w filmie „Tango” hiszpańskiego mistrza kina Carlosa Saury, Mia Maestro. Jej wokalizy przypominają mi momentami Elizabeth Fraser, co dla mnie jest wyjątkowo miłym skojarzeniem. Ciekawostkami są także przeróbki dwóch numerów z „dawnych czasów”. „Feel me” to parkietowa interpretacja wydanego w 1982 roku singla nowofalowej grupy Blancmange. Kolejny – „Crazy Bal’heads” to z kolei ukłon w stronę Króla Boba. Zamykający album „Sun to me” sprawia, że mój apetyt na faithlessowe dźwięki nie jest wcale zaspokojony. Nie pozostaje mi więc nic innego jak włączyć płytę jeszcze raz! A wszystkim, którym udało się być w Krakowie na Selector Festivalu serdecznie zazdroszczę.

Kamila Szeniawska