Flying Lotus "Cosmograma"

„Cosmogramma” widziała mi się jako płyta z gatunku „i tak źle, i tak niedobrze”. Flying Lotus jest sam sobie winny. Czegokolwiek by nie popełnił w studiu, musiał liczyć się z odwołaniami i porównaniami z mocno hype’owanym (w mojej opinii nie bez powodu) „Los Angeles” z 2008 roku. Po nagraniu takiej płyty mógł albo eksplorować zawarte na niej pomysły i patenty albo pójść w nowym kierunku. I niezależnie od tego, którą drogę by wybrał, na jej końcu czekaliby „życzliwi”, którzy w pierwszym przypadku mogliby biadolić, że Steven Ellison odcina kupony, zaś w drugim ponarzekać, że to już nie to samo, że nie udało mu się przeskoczyć samego siebie. Problem w tym, że Flying Lo nie podążył żadną z tych ścieżek w sposób konsekwentny, wskutek czego obie frakcje malkontentów otrzymały swoje pole do popisu. Jednak we mnie nie znajdą sojusznika, bo mam zamiar napisać n-tą laurkę pod adresem jednego z bardziej utalentowanych DJ-ów i producentów, którzy obecnie nagrywają.

Umówmy się, że kwestie oczekiwań, presji ciążącej na Ellisonie i jego statusu (również w moich prywatnych rankingach) mamy za sobą i przechodzimy do sedna całego tego zamieszania, czyli do dźwięków. Flying Lotus w materiałach zwiastujących „Cosmogrammę” wyznawał, iż jego brzmienie wciąż dojrzewa i zaczyna nabierać dokładnie takiego charakteru, do jakiego dążył od dawna. I pomimo tego, że z reguły pozostaję nieczuły na zwierzenia muzyków, którzy przy okazji każdej kolejnej płyty zapewniają o swoim progresie i przypływie sił twórczych, tak w tym przypadku stwierdzam, że coś jest na rzeczy. Nowe lotusowe dzieło znajduje się gdzieś w pół drogi między „Los Angeles” a miejscem docelowym w rozwoju stylu Ellisona. Dlatego też na „Cosmogrammie” znajdziemy tyle samo nawiązań do poprzedniej płyty, ile nowych, często bardzo zaskakujących rozwiązań. Doskonale ilustruje to przejście między „Computer Face//Pure Being”, w którym otrzymujemy rytmiczne i syntetyczne szaleństwo a kilerem z udziałem Yorke’a (“…And the World Laughs with You”) z wokalem zanurzonym w dużo bardziej oszczędnym podkładzie. Nie inaczej jest w przypadku „Recoiled”, gdzie jazzowe wstawki na początku utworu ustępują przesterowanym i drapieżnym brzmieniom.

To, że Flying Lotus znajduje się w pół drogi, nie znaczy, że używa półśrodków. Bit ściele się gęsto, a produkcja niemal osiąga poziom wywindowany przez „Los Angeles”. Sporo tu charakterystycznych, brudnych dźwięków i klimatycznej elektroniki, ale ostateczna całość brzmi jak coś, czego do tej pory nie słyszeliśmy. „Cosmogramma” zaskakuje swoją świeżością, a jedyna rzecz, która może być policzona jej twórcy za grzech, to to, że przy pierwszej styczności może być trudna do ogarnięcia. A stąd jeden krok do zarzutów dotyczących niespójności albumu czy braku zamysłu, wizji całości. O ile poprzednia płyta Ellisona urzekła mnie praktycznie po pierwszym odsłuchu, tak jego najnowsza propozycja wymaga osłuchania się, żeby wyłapać wszystkie warstwy. Czego tu nie ma: eksperymentalna elektronika i bezkompromisowy instrumentalny hip-hop to tylko baza pod żonglerkę stylistyczną i brzmieniową począwszy od wycieczek w stronę IDM i dubstepu po nawiązania w stronę delikatnych soulowych rejonów. Dla mnie tak naprawdę krążek rozpoczyna się w momencie, gdy słyszę pierwsze dźwięki „Intro//A Cosmic Drama”, a poprzedzające go numery traktuję jako jedynie rozgrzewkę. To jednocześnie pierwszy utwór w stawce, gdzie Flying Lotus w fantastyczny sposób wkomponowuje partie skrzypiec w elektroniczną strukturę. Uwielbiam klubowe i pulsujące „Do The Astral Plane”, przy „Satelllliiiiiteee” rozpływam się za każdym razem, ale to chyba dobry do nieprzyzwoitości „Galaxy In Janaki” prezentuje abstract hip-hop w wydaniu, jaki najbardziej mi odpowiada. Kiedy na dokładkę funduję sobie „Table Tennis” z dyżurną wokalistką Lotusa, Laurą Darlington, zapominam o kilku niepotrzebnych kompozycjach, które można było sobie darować. Najbardziej zaskakuje mnie fakt, że mimo tego bajzlu stylistycznego Flying Lotus nadał temu ramy, które nie dość, że ujarzmiają poszczególne utwory, to jeszcze tworzą zupełnie nową jakość.

Wydaje mi się, że o prawdziwych walorach tego albumu przekonamy się za jakiś czas, kiedy uda się nam należycie w niego wsłuchać, a pierwsi muzycy będą sięgali po patenty stosowane przez Stevena Ellisona. Jestem bardzo ciekawy, czy jego „Cosmogramma” wyznaczy kolejne trendy czy pozostanie ciekawostką w ramach nurtu abstract hip-hop. Flying Lotus dojrzał już do sporej zmiany swojego stylu, a jak z jego fanami? Pytanie pozostawiam otwarte.

Rafał Maćkowski