
Nowa solowa płyta Lou Rhodes nosi tytuł „One good thing”, który jest jak najbardziej adekwatny do zawartości krążka. Dlaczego? To po prostu „jedna dobra rzecz”. Wokalistka jest znana z legendarnego trip-hopowego duetu Lamb. W swojej solowej twórczości, recenzowana płyta jest trzecią w jej karierze, odchodzi od elektronicznych brzmień i chwyta za gitarę akustyczną. Tak było na dwóch poprzednich wydawnictwach, tak jest i teraz.
Co różni „One good thing” od poprzedniczek? Właściwie nic. Kompozycje ubrane są w delikatny, charakterystyczny głos Lou, subtelne dźwięki gitary akustycznej i od czasu do czasu pojawiają się smyki. Mam wręcz wrażenie, że w porównaniu z poprzednią płytą – „Bloom”, ta jest krokiem w tył. Na ostatnim longplayu z 2007 roku, artystka pozwoliła sobie na większe instrumentarium, przez co całość była ciekawsza.
Nie ma jednak co narzekać. Nowe kompozycje są na prawdę dobre. Nie wpadają co prawda szczególnie w pamięć, lecz można znaleźć kilka perełek, a całości słucha się bardzo przyjemnie. Piękne akustyczne aranżacje ozdobione są niezwykłym głosem wokalistki. Dodatkowo, co i raz partie skrzypiec, poprzez swoją patetyczność, potrafią poruszyć słuchacza. Na wyróżnienie zasługuje piosenka „Janey”. Utwór został napisany dla uczczenia pamięci po zmarłej siostrze Lou.
To bardzo osobista rzecz, robi wrażenie. Swoją melancholią urzeka, jak sam tytuł wskazuje, „Melancholy me”. Wieńczący album „Why wait for heaven?” to majstersztyk. Poruszający tekst i świetna interpretacja, która z łatwością wywołuje ciarki na całym ciele. Sama końcówka piosenki ma w sobie coś niepokojącego…te wybrzmiewające dźwięki… musiał w tym maczać swoje palce Andy Barlow. Tak! Po 6 latach przerwy – Lou znów współpracowała przy nagrywaniu z dawnym partnerem z Lamb – Andy Barlowem, o którym mówi „jest dla mnie jak brat”. Choć za produkcję płyty odpowiada sama artystka, Andy pomógł jej odnaleźć harmonię pomiędzy surowością, introwertyczną zadumą i pocieszającym ciepłem. To także dzięki niemu Lou ponownie doceniła magię, jaką jest tworzenie muzyki. I znalazła idealny balans między folkowym ciepłem, popowym urokiem i jazzową elegancją.
Powstała płyta wyciszająca, klimatyczna, romantyczna. Dzieło idealne na deszczowe jesienne wieczory, ale też i na te wiosenne, bo mimo, że album jest nastrojowy to nie jest ponury. Można powiedzieć, że zawartość jest uniwersalna, pasuje do romantycznej kolacji dla dwojga, jak i na poranne przebudzenie i naładowanie pozytywną energią. W takim razie dlaczego już na wstępie powiedziałem, że to po prostu „dobra rzecz”, a nie bardzo dobra? Bo wszystkie te składniki, które czynią „One good thing” godną przesłuchania zostały powielone z poprzednich płyt Lou. Nowe dzieło nie odkrywa niczego nowego. To wszystko już było. Jednak w dalszym ciągu jest to dobra rzecz.
Robert Skowroński