Szybko, szybciej, Islandia.
Prawie miesiąc temu lider Sigur Rós postanowił wykazać się, jako artysta osobny, niezależny. Podzielić się swoimi pasjami, zainteresowaniami i osobistym spojrzeniem na muzykę. Premierze „Go” Jónsiego Birgissona towarzyszył nie tylko szum medialny, ale także niepowtarzalna reklamowa kampania artystyczna. Stopniowo Jónsi otaczał się i nas zdjęciami, filmami, wywiadami, projektami kostiumów, a w końcu – przedstawieniem wizji koncertowego teatru muzycznego. Rozmach, z jakim „Go” ujrzało światło dzienne, wystrzelił Jónsiego-artystę w kosmos.
Muszę przyznać, że dawno nie miałam do czynienia z tak spektakularną premierą. Tym bardziej, że Jónsi nie jest artystą nowym, nieznanym, dopiero co odkrytym. Islandczyk posiada już nie tylko swoją „kartotekę” w świecie tak muzycznym, jak i ogólno-artystycznym, ale też ogólno-światowe uznanie i „łatkę” (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) „wszystko co dobre, jest ze Skandynawii”. To właśnie Jónsi Birgisson, jego wizja, jego podejście do muzyki, jego świat dźwiękowy, a także – jego siostra (o imieniu Sigur Rós) zadecydowały o sławie islandzkiej grupy. Kojarzeni z niekonwencjonalnym bajkowym brzmieniem, Sigur Rós od wielu lat budzą podziw i zainteresowanie. Niestety ostatnio pozytywne emocje związane z grupą trochę przygasają – po nagraniu albumu „Takk…” (2005 r.), bardziej symfonicznego, rytmicznego, wręcz radosnego, Sigur Rós podzieliło swoich fanów na dwa obozy.
Nie inaczej będzie (a nawet – już jest) w przypadku solowego krążka Jónsiego Birgissona. „Go” jest, najprościej rzecz ujmując, wesołe. Intensywne, rytmiczne, rozpędzone, uderza szerokim brzmieniem i niewątpliwie budzi uznanie rozbudowanym aparatem wykonawczym. Na pierwszy plan wybija się tu oczywiście charakterystycznym wokal Jónsiego – w większości kompozycji falsetowy, „zwierzęcy”, nadający utworom aurę pieśni z legend, z innego świata. Obco brzmiący dla europejczyka język islandzki podsyca te wrażenia i pozwala zapomnieć się w nowym, innym od naszego świecie.
Ten głos znają jednak doskonale wszyscy fani Sigur Rós i – przykro to stwierdzić – pod tym względem Jónsi nie zaskoczył. Jest tym samym wokalistą co w „Takk…” czy „með suð í eyrum við spilum endalaust” (2008 r.). I to samo można powiedzieć o warstwie instrumentalnej. Jak zwykle – chylę czoła przed profesjonalizmem i wyczuciem muzycznym, rozbudowanymi aranżacjami i pomysłowością artystyczną. „Go” jest jednak powtórką materiału, jaki Islandczyk stosuje od kilku lat, delikatną elektronikę podbudowując brzmieniem smyczków i rytmiczną perkusją. Fakt – ostatnie płyty Sigur Rós i pierwsza solowa Jónsiego nie brzmią typowo, dla światka muzyki elektronicznej i alternatywnej. Niestety nie brzmią też już nowatorsko i skandynawsko. I o ile przy „með suð…” zaciekle broniłam twierdzenia, że jest to album dobry, ciekawy i kontynuujący nowe oblicze Sigur Rós, tak przy „Go” ziewam i wzruszam ramionami: „To już było”.
Z „Go” problem polega na tym, że nie jest to płyta zła. Jest wręcz doskonała, biorąc pod uwagę wspomniane wyżej czynniki czysto konstrukcyjne. Trudno zresztą spodziewać się, aby artysta z takim wieloletnim doświadczeniem popełnił jakąkolwiek gafę techniczną. Sądzę, że koncerty, jakich Jónsi zagra mnóstwo w tym roku, wywołają falę zachwytu, bo materiał „Go” wręcz prosi się o komentarz wizualny. Ci, którzy nie znają Sigur Rós (albo ostatnich płyt Sigur Rós) i innych projektów Birgissona, najprawdopodobniej z „Go” nie będą się rozstawać. Ci, którzy wyrobili sobie zdanie na temat twórczości Jónsiego solo, w duecie i zespole, czym prędzej wrócą do nieśmiertelnego „ágætis byrjun”.
Jadwiga Marchwica.