Czy w życiu Charlotte Gainsbourg mogło przytrafić się coś bardziej traumatycznego od współpracy z Larsem von Trierem? Okazuje się, że tak. Po wypadku na nartach wodnych wykryto u niej krwotok mózgu, co zmusiło ją do odejścia ze świata muzyki i filmu na blisko rok. Wydarzenie to okazało się dla wokalistki prawdziwą próbą charakteru. Okres rekonwalescencji wypełniały pobyty w szpitalu i liczne badania za pomocą rezonansu magnetycznego (po francusku L’imagerie par résonance magnétique nucléaire, w skrócie IRM). I to właśnie dźwięk tego urządzenia zainspirował Charlotte do stworzenia utworu, który potem dał tytuł jej kolejnej płycie. Jej premiera miała miejsce na początku tego roku.

Pisanie, że „IRM” to płyta wyłącznie Charlotte Gainsbourg jest pewnym nadużyciem. Francuska wokalistka należy bowiem do grona wykonawców, którzy są silni siłą swoich producentów. Tak było w przypadku jej poprzedniego albumu. „5:55” to owoc współpracy m.in. z krajanami z duetu Air i należy przyznać, że materiał do pewnego stopnia przypominał ich własne produkcje. Nie inaczej stało się, gdy Gainsbourg zatrudniła do współpracy Becka. Jego wpływ okazał się być nieoceniony i zadecydował o odmiennym brzmieniu nowego albumu. Dlatego też „IRM” będzie dla mnie płytą tandemu Gainsbourg – Beck; mimo, że okładka (skądinąd wyśmienita) sugeruje co innego.

Możemy więc powiedzieć, że nowy producent to nowa jakość. „IRM” to to samo spojrzenie na muzykę pop, jakie zaprezentowano na „5:55”, ale za pomocą zgoła innych środków. Jak przystało na Becka, mamy do czynienia ze sporym kolażem gatunków i instrumentów: przede wszystkim wszelkiej maści gitar, ale również elektronicznych wstawek. Muzyk przemyca sporo charakterystycznego dla siebie rytmu, jak chociażby w wyśmienitym openerze w postaci „Master’s Hand”. Przemyca również trochę swojego głosu przy okazji singlowego przeboju „Heaven Can Wait” oraz lekko psychodelicznego „Greenwich Mean Time”. Do wcześniejszego albumu nawiązuje kilka spokojniejszych kompozycji, ale przez to, że zostały umieszczone kolejno po sobie mogą się trochę zlewać. Na szczęście nie brakuje tu również bardziej zadziornych momentów, takich jak utwór „Trick Pony”. Zaskoczeniem może się okazać za to pierwsze tak wyraźne nawiązanie do twórczości tatusia Charlotte. Przede wszystkim mam na myśli „Le Chat Du Café Des Artistes”. Nie dość, że zaśpiewane po francusku, to jeszcze przy akompaniamencie smyczków jakby żywcem wyjętych z płyt Serge’a Gainsbourga.

Za to w sprawach wokalu mamy pełen constans. Przy okazji poprzedniego krążka Charlotte przyzwyczaiła nas do efemerycznych wykonań oraz intymnej atmosfery swoich piosenek kreowanej właśnie za pomocą głosu. Sporo tu melorecytacji, szeptanych kwestii, delikatnych wokaliz. Jakieś popisywanie się nie wchodzi w rachubę, z jednej strony popsułoby tylko nastrój, który jest jednym z poważniejszych atutów tego materiału, z drugiej nie pozwalają na to warunki samej Gainsbourg. Jej głos idealnie komponuje się z muzycznym tłem, nadając poszczególnym piosenkom prawdziwego uroku.

„IRM” przypadnie do gustu zarówno fanom „5:55” jak i zwolennikom twórczości Becka. Solidna amerykańska produkcja i francuski charm idą tu pod rękę, tworząc nienachalną, przyjemną dla ucha całość. Gainsbourg przyznaje, że przystępując do prac nad nowym materiałem, chciała podążyć w nowym kierunku i zaskoczyć samą siebie. Okazało się, że potrafiła też zaskoczyć swoich fanów. I to jak najbardziej in plus.

Rafał Maćkowski