Simon Green jest taki jak jego muzyka: to artysta niepozorny. Nie lubi znajdować się w centrum zainteresowania, nie mówiąc już o budzeniu kontrowersji. A te narosły wokół jego ostatniego studyjnego albumu „Days To Come”. Podsyciły one jedynie apetyt na ponowny skok formy brytyjskiego producenta i sprawiły, że wiązaliśmy z jego nowym materiałem spore nadzieje. A co na to sam zainteresowany? Po prostu robi swoje i nagrywa praktycznie bezbłędną płytę.
„Black Sands” osiąga setkę dosłownie w 4 sekundy. Już samo odegrane na skrzypcach intro jest najlepszą zachętą i zapowiedzią tego, co się będzie dalej działo. Nastrojowa partia skrzypiec zostaje rozwinięta w kolejnym utworze, który dobrze świadczy o całym charakterze całego albumu. Po pierwsze Bonobo wraca do instrumentalnej formuły znanej z wcześniejszych płyt. Piosenki, które zdominowały „Days To Come”, tu wracają w epizodach stanowiących kolaboracje z Andreyą Trianą, ale o tym za chwilę. Poza tym na „Black Sands” dużo więcej dzieje się z samą warstwą muzyczną. Nazywanie tego chilloutem byłoby krzywdzącym uproszczeniem. O ile takie kompozycje jak „Kong” czy „El Toro” przywodzą na myśl debiutancką produkcję Greena, tak „1009” i „All in Forms” stanowią odpowiedź na to, co obecnie dzieje się w elektronice, a ściślej na to, co w niej najlepsze. Jeśli dodam do tego, że umieszczone pod koniec stawki „Animals” to rasowy nu-jazz (a na samą myśl o tym, jak może zabrzmieć na żywo mam dreszcze), mogę przyprawić Was o zawrót głowy. Jednak mimo to „Black Sands” to propozycja bardzo spójna i przemyślana.
Nieoceniony jest również gościnny udział Andreyi Triany, naszego zeszłorocznego odkrycia. Jej ciepły, soulowy wokal współgra z muzycznymi pejzażami produkowanymi przez Greena. Może to dzięki temu to właśnie kompozycje z jej udziałem promują całe wydawnictwo. Pierwsza z nich to „The Keeper”, bodaj najbardziej przebojowa pozycja w tym zestawie. Drugim z singli został pulsujący i nastrojowy „Eyesdown” z wyśmienitymi wokalizami, a całości dopełnia trzeci utwór z udziałem Andreyi: trochę bardziej piosenkowy i nie za wesoły „Stay The Same”.
Można więc spytać, co zostało ze starego dobrego Bonobo? Przede wszystkim niewzruszony pozostał klimat. Klimat na, który składają się ciekawe aranżacje i relaksujące, downtempowe brzmienie. Sporo tu charakterystycznej melancholii, którą ja szczególnie sobie cenię w muzyce Greena. Jego producenckie możliwości sprawiają, że Brytyjczyk wciąż pozostaje w ścisłej czołówce twórców nagrywających dla Ninja Tune.
Póki co wśród recenzentów i większości fanów panuje atmosfera niczym w szatni po zwycięskim meczu. Faktycznie, premierowy materiał od Bonobo może śmiało pretendować do tego miana. Bez użycia radykalnych środków udało mu się stworzyć płytę w takim samym stopniu przyjemną dla ucha co świeżą. „Black Sands” to jedna z najlepszych rzeczy, jakie było (a może i będzie) nam dane słyszeć w tym roku. Gorąco polecam.
Rafał Maćkowski