31 stycznia 2010, Katowice, Hipnoza.
Kolejna koncertowa odsłona katowickiego Jazz Clubu Hipnoza, w ramach jego 10. urodzin, miała miejsce w niedzielę 31 stycznia.
Prawdziwy powiew świeżości w gatunku nu-jazz. Mają za sobą dwie doskonałe płyty i nominację do Mercury Music Prize, ale prawdziwy rozgłos dopiero przed nimi. Takie informacje pojawiły się na stronach ogłaszających występ Portico Quartet. Chociaż nie są znani szerokiemu gronu odbiorców to wieści o wyjątkowym brzmieniu londyńskiej grupy rozchodzą się szybko, bo już na kilka dni przed koncertem wszystkie bilety zostały sprzedane.
O 20.00 sala była wypełniona. Z trudem przedostałam się pod scenę, ale zależało mi na zajęciu miejsca możliwie blisko, bo należę do ludzi, którzy lubią wszystko dokładnie widzieć, łącznie z mimiką artystów. I lubię wystawiać uszy na pierwszy ogień dźwięków.
O miejscu siedzącym mogłam pomarzyć, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało, tak jak grupce ludzi siedzących po turecku pod sama już sceną. Oczekiwanie na występ umilała Andreya Triana, a raczej sącząca się z głośników muzyka z jej występu, inaugurującego urodzinowe koncerty.
Właściwa cześć wieczoru została rozpoczęta krótkim powitaniem ze strony organizatorów. Oprócz życzeń dobrej zabawy pani reprezentująca klub przypomniała, że podobnie jak poprzednie koncerty i ten będzie nagrywany, więc poprosiła o zachowanie milczenia.
Nie wiem, czy to świadomość bycia nagrywanym, czy też fakt, że główną część sali zajmowały miejsca siedzące odebrał widzom nieco spontaniczności, ale początek koncertu nabrał oficjalnego charakteru.
Dźwięki „Paper Scissors Stone” popłynęły i słuchacze zostali zahipnotyzowani, nazwa klubu wydaje się w takich momentach bardzo odpowiednia. Usłyszeliśmy dwa pierwsze utwory rozpoczynające album „Isla” i to właśnie głównie na materiale z ostatniej płyty opierał się występ. Wspomniana przeze mnie początkowa bariera sztywnego koncertu jazzowego została bardzo szybko przełamana, nie tylko za sprawą samej muzyki, ale też dzięki bezpośredniości Nicka Mulvey’a, który przedstawił zespół, podziękował za liczne przybycie, opowiedział o granych utworach i zachwycał się jedzeniem, jakim zespół był podejmowany. Cóż, dobrze wiedzieć, że Hipnoza dba o artystów.
Uwagę publiczności przykuwał hang – instrument, który chociaż powstał w 2000 roku, wyglądem i brzmieniem przywodzi na myśl gong czy stare indyjskie instrumenty perkusyjne. To właśnie dzięki niemu grupa uzyskała swoje charakterystyczne brzmienie. Tytułowa „Isla” może być przykładem na to, jak hang w każdym utworze przeistaczał się, czasami wzbogacając perkusję, a często jak tutaj, wychodząc na prowadzenie i wprowadzając żywy nastrój, zmieniając odbiór całego utworu.
Grający na hangu Nick Mulvey, co można było zaobserwować z pierwszych rzędów, występował boso. Kiedy to dostrzegłam przypomniały mi się filmiki zamieszczone na stronie klubu Hipnoza prezentujące twórczość grupy. Widać na nich czterech młodych chłopaków grających na… ulicy! Ale przede wszystkim widać ich zadowolenie i cieszenie się tym, co robią. Ta swoboda i radość muzykowania została przeniesiona na katowicki koncert. Dlatego nie wstydziłam się okazać głośnego entuzjazmu, kiedy zapowiedzieli chyba najbardziej znany utwór, czyli „Clipper”. Gromkie brawa otrzymał również grający na kontrabasie Milo Fitzpatrick za wspaniałą solówkę w kończącym występ „Steps In The Wrong Direction”.
Nie zabrakło momentów magicznych. Delikatnie rozpoczynający i długo rozwijający się „Dawn Patrol”, którego nie doceniłam na płycie, usłyszany na żywo, w wersji koncertowej, ujawnił swoje możliwości. Od pierwszych minut wprowadził klimat skupienia. Po chwili słuchania ocknęłam się z lekkiego transu i obejrzałam za siebie, żeby sprawdzić czy inni podobnie zareagowali na subtelne szarpnięcia kontrabasu, majaczące nieustannie w tle dzwonienie hangu i rytmiczną perkusję. Wśród publiczności przeważał, właśnie taki jak u mnie, zasłuchany, skoncentrowany wyraz twarzy. A po koncercie, stojąc między rozemocjonowanym nadal tłumem, podsłuchałam, że nawet łzy zostały przez niektórych uronione.
Na bis usłyszeliśmy „Life Mask” i tak przy rozmarzonych dźwiękach saksofonu Jacka Wylliego, chyba najbardziej nieśmiałego członka zespołu, zakończył się półtoragodzinny występ zespołu.
Nie zostaliśmy porwani do tańca żywszym wykonaniem utworów, jak się być może niektórzy spodziewali przed przybyciem na koncert. Dostaliśmy za to młodzieńczą radość grania podszytą momentami zadumy nad wywołującymi nostalgię dźwiękami. Czwórka ujmujących naturalnością muzyków przeniosła nas niepostrzeżenie w świat muzycznych opowieści. Jeśli będziecie mieli okazję wybrać się na koncert Portico Quartet, niech was nie zwiedzie zwyczajny wygląd artystów, bo ich muzyka zwyczajna nie jest, a instrumenty, na których grają są najwyraźniej zaczarowane.
tekst: Anna Zbucka
wsparcie i poprawianie przecinków – Blax 🙂
fot. Minuta/Mateusz
[nggallery id=2]