okładka "Heligoland"

Wielkie święto dla fanów trip-hopu. Po wielu długich latach oczekiwania, pionierzy i twórcy gatunku powrócili z nowym albumem. To kolejna ważna data w naszej małej historii muzyki. Mamy w końcu w rękach „Heligoland”.

I cóż można powiedzieć?

Zajebista płyta.

Kaśka Paluch

Zawsze chciałam napisać taką recenzję;). Ale czy rzeczywiście to kolejny, bezbłędny album Massive Attack? Trudno jednoznacznie określić. Może to efekt pewnego zmęczenia materiału – zmęczenia czekaniem, wygórowanych oczekiwań, ale nie jest to ten sam typ podniecenia, który towarzyszył słuchaniu „100th Window”, który nie pozwalał na wyłączenie płyty i który nie opadał nawet po 2348734 odsłuchaniu płyty.

Z drugiej strony trudno trafić w zbiorze ostatnich lat na równie dobry krążek. Dopracowany perfekcyjnie, przemyślany i będący zbiorem doskonałych kolaboracji. Jest to jednak powrót w wielkim stylu. W stylu rozpoznawalnym i wyjątkowym.

Brzmienie jest inne, nieco bardziej miękkie dzięki szerszemu wykorzystaniu żywego instrumentarium. „Heligoland” ma też wysoki stopień zróżnicowania, na który przede wszystkim wpływają głosy zaproszonych gości. Ale nie tylko, bo album przenosi w różne klimatycznie rejony, choć wciąż obracamy się w pewnym kręgu muzycznej schizofrenii. Dziwnej, wąskozakresowej melodyki, pokręconego rytmu, dziwacznych brzmień. Atmosfera momentami staje się monstrualnie przytłaczająca, a za chwilę gotycko-groteskowa. I chyba dzięki temu „Heligoland” będziemy odkrywać jeszcze przez wiele kolejnych miesięcy, za każdym razem słysząc coś nowego.

Jedno mam Massive Attack za złe: zmianę aranżacji „Psyche” z Martiną Topley-Bird. W wersji albumowej utwór stał się szorstki i transowy niczym najnowsza płyta Portishead. A na EP-ce „Splitting the atom” to był najlepszy, najmroczniejszy, najbardziej wypełniony psychotycznym nastrojem utwór. Szkoda, że nie ma go na tym migocącym brokatem, czarnym krążku.

Czarnym koniem „Heligoland” jest „Girl I Love You” z Horace Andym, jako żywo przypominającym „Angel” z „Mezzanine” – ze względu na ostinatowy, pełzający w spodzie bas, głos Andy’ego i to, jak utwór nabiera tempa, energii i masy brzmieniowej. Magnum opus tego albumu. Do wyróżnionego grona zaliczam też „Paradise Circus”. Delikatny i przejmująco smutny utwór z subtelnym kobiecym wokalem (tu Hope Sandoval) to wykładnia stylu Massive Attack. Stawiam go obok „Teardrop”. Równie ujmujący.

Niezwykle interesujący okazał się też „Flat of the blade”, zapowiadający się jak eksperymentalne Warpowskie dzieło, a przechodzący w symfoniczny monument.

Tam, gdzie pojawia się głos 3D, wracam do „100th Window”, tam gdzie są pewne eksperymenty, przypominam sobie „Protection”, gdzie masa basu i mroku („Atlas Air” – mniam mniam) – wracam do „Mezzanine”. A tam, gdzie słyszę instrumenty dęte, uśmiecham się do Bjorkowej „Volty”. Choć zbyt mało jest dla mnie tych momentów, w których wstrzymuję oddech. To eksploracja poszerzająca teren, ale jednak ten sam teren. Może zbyt wąsko? Z drugiej strony, należy cieszyć się, że 3D i DaddyG nie wykręcili nam numeru, nagrywając krążek z country.

Wstyd mi za ten brak bezkrytycznego zachwytu. Chętniej będę pewnie wracać do wcześniejszych krążków. Ale najpierw przesłucham miliard razy „Heligoland” i odkryję w nim drugie, trzecie i piąte dno. Bo to i tak zajebista płyta.

Kaśka Paluch