andreya_trianaRzadko zdarza się, żebym wybierał się na koncert wokalistki, której materiału praktycznie nie znam, z tak dużymi oczekiwaniami. A wszystko to za sprawą skutecznie podgrzewanej atmosfery wokół Andrey’i Triany i próbek jej możliwości w ramach tzw. feauturingów. Do tej pory była to postać silna kolaboracjami, jakimi się wsławiła. Flying Lotus, Bonobo, Aaron Jerome – lista jej współpracowników to w istocie list referencyjny. Sytuacja zmieniła się diametralnie po mikołajkowym wieczorze w Jazz Clubie Hipnoza, kiedy na naszych oczach rozbłysła nowa gwiazda i pełnoprawna, w pełni samodzielna artystka.

Koncert, który odbył się 6. grudnia, zainaugurował obchody 10. urodzin katowickiej Hipnozy (notabene będą one miały miejsce w… 2011 roku). W ramach cyklu imprez będziemy mieli szansę poznać wielu młodych i obiecujących wykonawców. Andreya Triana została wystawiona na pierwszy ogień, zaś jej zaproszenie okazało się strzałem w (nomen omen) 10-tkę. Niewykluczone, że za sprawą tej obiecującej piosenkarki, trochę częściej będziemy wspominać o londyńskiej marce Ninja Tune, która swoje tłuste lata przeżywała już jakiś czas temu. W ramach niezbędnego liftingu szeregi tej wytwórni zasiliła w tym roku Speech Debelle, a ostatnio dołączyła do niej właśnie Andreya. Katowicka publiczność miała to szczęście, że mogła sprawdzić, jak obie panie prezentują się na żywo tuż przed ich wypłynięciem na szerokie wody. Ta pierwsza (po występie na Tauron Nowa Muzyka) zgarnęła tegoroczną Mercury Prize. Mam nadzieję, że równie pomyślnie potoczy się kariera Andrey’i po jej wizycie w naszym kraju.

Gwiazda wieczoru pojawiła się na scenie w towarzystwie 2 gitarzystów. Sama sięgała co pewien czas po sekwencer, żeby trochę pobawić się w tworzenie podkładów, ale przede wszystkim koncentrowała się na tym, co stanowiło najważniejszą ozdobę tego koncertu: na wyśmienitym wokalu. Andreya posiada niezwykle przyjemną, soulową barwę. Używa swojego głosu mądrze, osiągając przy tym różne rejestry. Niezależnie od nich za każdym razem brzmi naprawdę czysto. To, jak dobrze się jej słucha, to jedna sprawa; to, jak obiecujący posiada repertuar, to inna bajka. Na wejściu Andreya obracała się w dosyć stonowanej i intymnej stylistyce. W drugiej części swoimi melodyjnymi i przyjemnymi dla ucha piosenkami skłaniała raczej do podrygiwania ciałem niż maksymalnego skupienia. Materiał, którego należy wyczekiwać na początku przyszłego roku, był reprezentowany m.in. przez piosenki „Lost Where I Belong” czy „A Town Called Obselete”. W setliście znalazło się rzecz jasna miejsce utworu będącego owocem współpracy z Bonobo. „The Keeper”, bo nim mowa, zaprezentowano w oszczędniejszej, ale równie przebojowej aranżacji. Poza tym Andreya sięgnęła po parę coverów: od kompozycji autorstwa Donny’ego Hathaway’a, poprzez Chaka Khan, a kończąc na… Eurythmics. „Sweet Dreams” zostało wykonane przez nią w pojedynkę już w trakcie jednego z bisów. Cały występ nie osiągnął jakiś niebotycznych rozmiarów, ale z pewnością był bardzo treściwy.

Nie chciałbym układać żadnych laurek pod adresem Andrey’i, ale muszę przyznać, że jestem pod sporym urokiem tego, co zaprezentowała w Katowicach. Był to koncert z gatunku tych, które nie porywają, ale ze względu na kojące właściwości będą mile wspominane jeszcze przez długi czas. Mam więc nadzieję, że stanie się zadość nowej świecki tradycji i kolejnej piosenkarce namaszczonej przez katowicką publiczność uda się zdrowo namieszać w branży muzycznej. Andreya, trzymamy kciuki.

Rafał Maćkowski