„Do Ceske Republiky se vraci Massive Attack” – głosiły materiały promujące występ trip-hopowej legendy w Pradze. Niestety, tego samego nie można było napisać po polsku w kontekście wizyty zespołu nad Wisłą. Z racji tego, że 3D i Daddy G pięknym łukiem (Niemcy-Czechy-Słowacja) ominęli nasz kraj reprezentacja 80bpm.net w postaci mojej skromnej osoby 3. listopada stawiła się w stolicy Czech, aby sprawdzić, jak rok od pamiętnego koncertu w Gdyni prezentuje się forma jednej z najważniejszych brytyjskich formacji.
Mój wybór padł na Pragę. Nie tylko ze względu na magię tego miejsca i czysty sentyment, jakim je darzę. Nie lada gratką tego występu była jego lokalizacja w przepięknej sali Lucerna, która gwarantowała względnie kameralny nastrój wieczoru. Mając w pamięci koncert na dużej, festiwalowej przestrzeni, byłem ciekaw, jak Massive Attack wystąpią w miejscu będącym w stanie pomieścić zaledwie 2000 osób. Kolejnym faktem przemawiającym na korzyść Pragi jest niewątpliwie moment, w którym Massive Attack zawitało do stolicy Czech. Nie był to początek trasy, więc bristolska maszyna koncertowa zdołała się już rozkręcić (zespołowi towarzyszyły drobne problemy techniczne w trakcie pierwszych występów), ani jej koniec, kiedy cały skład może być już nieco przemęczony. Można by jeszcze długo tak dywagować, ale najważniejsze, że trafiłem na ten koncert i że mogę teraz podzielić się z Wami wrażeniami na ten temat.
Miłym bonusem do występów Massive Attack w trakcie obecnej trasy jest support i gościnny udział Martiny Topley-Bird. To zaskakujące, że musieliśmy czekać tak długo na współpracę tych dwóch trip-hopowych tuzów. Krótkie, bo półgodzinne otwarcie w wykonaniu Martiny i towarzyszącego jej Fergusa Gerranda w stroju ninja, doprowadziło niemal do zatracenie resztek mojego obiektywizmu przy ocenianiu tej wokalistki. Martina dała się poznać jako ciepła i czarująca osoba, zaś jej wokal na żywo prezentuje się wyśmienicie. Niestety, jej pomysł na występy jest (przynajmniej dla mnie) zbyt oszczędny. Do wykonania utworów z ostatniej płyty przydałby się cały komplet muzyków, a tak wszystko spoczęło na barkach rzeczonej dwójki. Mimo, że czuję pewien niedosyt tak skromnymi aranżacjami i brakiem „Black Steel” (obecnego w ostatnich setlistach), to nie mogę nie wspomnieć o kilku momentach, które zrobiły na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Pierwszym z nich było nastrojowe wykonanie ballady „Sandpaper Kisses” i towarzyszące mu zaklinanie publiczności grzechotką. Równie ciekawie prezentował się kolejny utwór z „Quixotic”: „Ilya”, do którego podkład stanowił zapętlony na żywo wokal Martiny. Wreszcie ostatnia prosta w postaci odmienionego „Poison” i mocnego, gitarowego „Too Tough to Die” zdołała nieco rozruszać zgromadzoną publiczność.
Chwilę później na scenę wkroczyli keybordzista John Baggott oraz nowy narybek w postaci perkusisty Juliena Browna, aby zagrać świetny opener, jakim jest instrumentalna wersja „Bulletproof Love” (na całe szczęście o niebo lepsza od tej znanej z epki „Splitting the Atom”), który przeszła w „Heartcliff Star” z 3D i Daddy’m G za mikrofonami. Wystarczy rzucić okiem na setlistę, aby zauważyć, że drugi rok z rzędu panowie grają va banque i decydują się na spore zagęszczenie premierowych kompozycji. Z poprzedniej trasy ostały się „16 Seeter” w nowej, drapieżnej aranżacji oraz „Red Light”, również odmieniona, akurat ze szkodą dla tej kompozycji. Jest jeszcze „Marakesh”, ale z poprzednią wersją łączy ją jedynie tytuł. Piosenka wykonywana przez Roberta del Naję zyskała zupełnie inne oblicze i została wybrana jako majestatyczne zamknięcie pierwszego bisu. Stricte premierowe utwory wypadają słabiej niż te prezentowane w 2008 roku, ale stanowią obietnicę dobrego albumu.
Najistotniejszą odmianą jest zmiana wokalistek. Martina Topley-Bird dosyć często przewijała się przez scenę, prezentując nowe utwory, jednak to „Teardrop” w jej wykonaniu zebrał niebywały aplauz. Nie zawaham się napisać, że piosenka ta zyskała dzięki niej zupełnie inną jakość, a nowa aranżacja (przywodząca na myśl „Black Milk”) sprawiła, że był to najbardziej wzruszający moment wieczoru. Z kolei za materiał z „Blue Lines” odpowiedzialna była Deborah Miller. Wywiązała się ze swojego zadania z nawiązką, dając dowód na ponadczasowość „Safe from Harm” i „Unfinished Sympathy”. Kolejną przyjemną niespodzianką był powrót do setlisty „100th Window”. „Future Proof” okazał się prawdziwym highlightem tego zestawu, a środkowa partia instrumentalna, w której następuje totalny chaos wprost zwalała z nóg.
Jeśli nie liczyć odświeżonych aranżacji (wydłużenie czasu trwania niektórych utworów wprowadzało w prawdziwy trans), to reszta pozostaje niezmienna. Massive Attack to już instytucja, która w trakcie poprzednich tras pozostawiła peleton elektronicznych formacji daleko w tyle. Po raz kolejny mieliśmy okazję przyglądać się profesjonalnym wizualizacjom na diodach LED wzbogacających oprawę wieczoru. Nieustannie zachwyca również silna reprezentacja utworów z kultowego „Mezzanine”. Linie basu i gitary elektrycznej stapiały się w jedną całość, nadając znanym i lubianym kompozycjom jeszcze większego pazura. Nie można przyczepić się również do nagłośnienia: czyste i jednocześnie mocne brzmienie nie wykluczały się z dobrym miejscem blisko sceny. Koncert perfekcyjny? Nie chciałbym szarżować określeniami tego typu, ale z pewnością absolutny faworyt w rankingu na najlepszy występ, jaki widziałem w tym roku.
„Jaki jest twój werdykt?” – to pytanie pojawia się w trakcie wizualizacji do „Inertia Creeps”. Nie mam żadnego problemu z odpowiedzią na to pytanie. Massive Attack stanowią klasę samą dla siebie. Wciąż zaskakują i zachwycają. Oby tylko tak dobra dyspozycja przełożyła się na album na miarę ich koncertowej formy.
Rafał Maćkowski
fot. Petr Klapper / petrklapper.com
Setlisty:
Martina Topley-Bird
Sweet Thing
Phoenix
Sandpaper Kisses
Baby Blue
Da Da Da Da
Intro
Lying
Ilya
Snowman
Poison
Too Tough To Die
Massive Attack
Bulletrpoof Love (instrumental)
Heartcliff Star
Babel
16 Seeter
Risingson
Red Light
Future Proof
Teardrop
Psyche
Mezzanine
Angel
Safe from Harm
Inertia Creeps
Splitting the Atom
Unfinished Sympathy
Marakesh
Karmacoma