Geir Jenssen, Biosphere – niekwestionowany geniusz ambientu, twórca takich dzieł, jak „Substrata” czy „Patashnik”, człowiek, który nie lubi koncertować i robi to bardzo, naprawdę – bardzo – rzadko, odwiedził Kraków. Trzeba przyznać – to wielka nobilitacja tak dla samego Unsoundu, jak i miasta w ogóle. A dla miłośników twórczości Norwega, krótko mówiąc, święto.

biosphere1
Od samego początku cieszył mnie fakt, iż koncert Biosphere’a zaplanowano we wnętrzach kościoła św. Katarzyny na krakowskim Kazimierzu. Mało która muzyka tak bardzo pasuje do świątynnego klimatu, jak twórczość Jenssena. Umiejscowienie jego koncertu w właśnie tam, realizuje dwa założenia. Po pierwsze, że ambient jest muzyką, której powinno słuchać się w pełnym skupieniu i wnętrzu to umożliwiającym. Po drugie, że nie stawia się tego gatunku na równi z innymi odłamami muzyki klubowej (choć genetycznie tak właśnie jest), ale jako kontynuację muzyki klasycznej. Twórcy ambientu, następcy Erika Satie, Briana Eno, a w dalekiej linii, spadkobiercy Bacha, Mozarta, Beethovena, słowem – kompozytorzy. A skoro Mozarta można grać w kościele, dlaczego nie grać w nim Biosphere’a. Zresztą z tych samych powodów poprzednie koncerty serii Soundscapes (piątkowy wieczór był trzecim i ostatnim elementem serii) odbywały się w sali Filharmonii Krakowskiej.

Każda osoba z tłumu oczekującego wejścia na koncert miała wobec niego pewne, zróżnicowane, oczekiwania. Na pewno wiele osób chciało usłyszeć set „hitów” Biosphere’a, a w myślach imaginowało estetyczną jazdę przy pierwszych dźwiękach „Poa Alpina” odbijających się od ciężkich murów kościoła. No i tak – ja oraz mój chorobliwy fanatyzm na punkcie muzyki Biosphere’a też mieliśmy nadzieję na taki rozwój wydarzeń. Zwłaszcza, że w niedalekim czasie krakowski koncert poprzedził album „live” Jenssena – „Wireless” – zapis koncertu z bristolskiego Arnolfini, na którym tak właśnie było.

Tymczasem Jenssen, stanąwszy przy stole obłożonym płonącymi świecami, skromny do bólu i niezwykle w tym czarujący, tak po prostu nas zaskoczył. Poruszający organy wewnętrzne bas osadzony pod masą brzmieniową na początek i irytujący pisk na kilka minut. Niedobry początek – nawet Biosphere’owi, mimo całego mojego szacunku i bezkresnej miłości do niego, nie wybaczam narażania mojego słuchu na cierpienia. Całe szczęście później było już tylko lepiej. Ale nie na tyle, żeby posiwieć z radości.

Występ Biosphere’a był w istocie bardziej koncertem niż setem. I w 60 procentach osadzony raczej bliżej klimatu „Insomnii” i „Dropsonde” niż „Substraty” czy „Patashnika”. Harmonie i specyficzna, tak charakterystyczna dla Jenssena, muzyka pulsacyjna zaczęły pojawiać się dopiero później. Można było wysłyszeć znany repertuar, ale misternie i głęboko wszyty w nowe struktury dźwiękowe. Tak pojawiło się „The Shield” czy „Poa Alpina”, na sam koniec występu. Po pierwszym uczuciu rozczarowania w stylu „łeee, nie ma hitów”, przyszedł etap fascynacji – bo nowy materiał, który na naszych uszach budował Biosphere, okazał się szalenie interesujący, z jednej strony dlatego, że wykorzystywał on znane z poprzednich dokonań brzmienia czy nawet całe motywy, a z drugiej dlatego, że to po prostu było dobre.

Brakowało jedynie spójności, konsekwentnego wynikania jednej myśli muzycznej z drugiej. Bardzo często Biosphere po prostu urywał grę i „na świeżo” przechodził do następnego tematu. Trochę to wybijało z rytmu.

Wartość tego koncertu – przynajmniej do mnie – dotarła po czasie. Gdy opadły pierwsze emocje i ambiwalentne uczucia, a do głosu doszedł racjonalizm i – było nie było – muzykologiczna analityka. I dlatego, choć Biosphere nie sprawił, że wyszłam w kościoła na czworakach, a resuscytacja nie była konieczna (bo i taką opcję brałam pod uwagę), ten wieczór powinien był zadowolić tych, którzy oczekiwali solidnej dawki biosphere’owego ambientu.

Kaśka Paluch