Katowice nie gęsi i swój festiwal mają. Za sprawą organizatorów Tauron Nowa Muzyka, którzy po 2 cieszyńskich edycjach zdecydowali się powrócić do stolicy Górnego Śląska, miasto dołączyło do rozrastającego się grona miejsc mogących poszczycić się imprezą tego typu. Dzięki sporej dawce okołoelektronicznych brzmień udało się tchnąć w Katowice powiew świeżości, zaś sam festiwal zaczyna ugruntowywać swoją pozycję, na trwale wpisując się w katalog muzycznych imprez letniego sezonu.
80bpm.net powraca na festiwal po rocznej przerwie, mając w pamięci 2. odsłonę Nowej Muzyki, która upłynęła pod znakiem gwiazd Ninja Tune. Jak się okazało, nie trzeba zbyt wiele czasu, aby przedsięwzięcie to poważnie rozrosło się, biorąc pod uwagę zarówno przestrzeń koncertową jak również czas jego trwania. Industrialna sceneria terenu KWK Katowice okazała się strzałem w 10-tkę i bardzo dobrze korespondowała z dźwiękami, jakie mogliśmy tam usłyszeć. Piasek, którym usypano większość festiwalowego obszaru, pierwszego dnia przywodził na myśl wakacyjną aurę, zaś w sobotę stał się powodem do przeklinania na czym świat stoi. Była to jedyna poważna bolączka w tej materii, ale zaprawieni w boju bywalcy letnich imprez zostawiali swoją złość przed wejściem do namiotów koncertowych. Warto więc pokusić się o mały przegląd tego, co przez 3 festiwalowe dni mogliśmy w nich usłyszeć.
28 sierpnia, piatek
Piątek potraktowałem jako wprawkę do prawdziwego maratonu, który miał miejsce przez dwa następne dni. Chciałem po prostu wstrzelić się w atmosferę festiwalu, mając na liście tylko 3 obowiązkowe punkty wieczoru. Pierwszym z nich była namaszczona przez Roots Manuvę młodziutka Speech Debelle. Co ważne, zagrała przy wsparciu żywego zespołu a nie w towarzystwie DJ’a. Muszę przyznać, że jak na debiutantkę zaprezentowała się bardzo dobrze, a swoją opowieścią o mocy polskiej wódki podbiła serca wszystkich zgromadzonych pod Live Stage. Hip-hopową stawkę podbili Dan le Sac i Scroobius Pip, dając najlepszy koncert pierwszego dnia. Zagrać tak profesjonalnie i z taką dawką energii to nie lada sztuka. Leitmotivem tego występu była zabawa. Zabawa słowem, rekwizytami i z publicznością, która w kulminacyjnym momencie, w trakcie utworu „Thou Shalt Always Kill”, wyrecytowała z Danem całą litanię „just bands”. Niestety, niepisaną zasadą festiwali jest to, że zawsze jedna z gwiazd musi zawieźć. I tak było z The Bugiem, ostatnim z trójki wykonawców, na których najbardziej zacierałem ręce w piątek. Zacznę od tego, że pierwsze dźwięki jego setu dosłownie odrzuciły mnie z okolic sceny. W ciągu kolejnych dni nagłośnienie jeszcze wiele razy utrudniało delektowanie się muzyką. Jednak kwestie techniczne to jedno, ale sposób, w jaki Kevin Martin gra na żywo to drugie. A trzeba przyznać, że DJ wybrał wyjątkowo ciężko przyswajalną taktykę na przedstawienie swojej twórczości. Towarzyszący mu Flow Dan nie zdołał uratować sytuacji, przez co mieliśmy do czynienia z jednym z poważniejszych rozczarowań festiwalu. Poza moimi prywatnymi faworytami udało mi się zobaczyć jeszcze dwójkę wykonawców. King Canniball dla wielu okazał się prawdziwą rewelacją. Co prawda w moje muzyczne gusta nie udało mi się trafić, ale nie sposób nie docenić tego, że porwał znaczną część publiczności. Ostatnim piątkowym epizodem był występ wywołującej sporo zamieszania Ebony Bones. O ile wszystko, co usłyszałem tego wieczora, dało się skategoryzować jako dobre lub złe, tak przedstawienie (bo tego słowa należałoby użyć) tej wokalistki wprawiło mnie w totalną konsternację. Być może nie byłem na to gotowy, ale wiem skądinąd, że nie jestem odosobniony w takim odbiorze jej twórczości. I tutaj warstwa muzyczna mnie nie przekonała (no, poza „The Muzik”), natomiast show musiało robić wrażenie. Kostiumy, choreografia i mocno przerysowana, groteskowa stylistyka to wyznaczniki Ebony Bones w wersji live. Cały zespół spotkał się z dosyć dobrym przyjęciem, ale ja opuszczałem teren KWK Katowice z mieszanymi uczuciami.
29 sierpnia, sobota
Pogoda uwielbia odgrywać rolę najbardziej kapryśnej gwiazdy niejednego festiwalu. Tak stało się w sobotę: padający cały dzień deszcz stworzył wprost idealny klimat przed koncertami dwóch pań, które pojawiły się tego wieczora na Live Stage. Pierwsza z nich to grająca w pojedynkę performerka Planningtorock. Jej występ zapamiętam jako jeden z najchłodniejszych, jakie widziałem. Nie chodzi tu bynajmniej o brak kontaktu z widownią ani nieprzystępne na pierwszy rzut ucha dźwięki. Odniosłem wrażenie, że wokalistka dokonała swego rodzaju operacji czy eksperymentu na publiczności, a uczestniczenie w nim było nie lada wyzwaniem. Może dlatego nie do końca mnie przekonała. Poprzeczkę podniosła już tylko druga wokalistka, która zamknęła wieczór na Live Stage. Jeśli wyznacznikiem gwiazdy festiwalu jest frekwencja na jej koncercie, to z całą pewnością możemy powiedzieć, że tytuł ten należy się Fever Ray. Godzina 0:00 to czas, kiedy jedyny raz w trakcie tych 3 dni namiot został szczelnie wypełniony, a pod sceną było naprawdę tłoczno. Owiana nutką tajemnicy postać Karin Elisabeth Dreijer Andersson zyskała więc miano największego festiwalowego magnesu, ale czy może pretendować do tytułu autorki najlepszego występu? Słowo klucz do pomysłu Karin na granie na żywo to 'klimat’. W trakcie godziny zdołała wyczarować niesamowitą aurę. Po części gwarantuje to jej muzyka, ale niemała w tym rola całej oprawy, do której Szwedka jak nikt na festiwalu przywiązała wagę. Największe wrażenie robiły światła laserowe, ale w budowaniu klimatu pomagały też porozstawiane lampki z abażurami. Gdyby nie to, koncert odbyłby się w całkowitej ciemności. Całość przebiegła według sprawdzonego scenariusza: na wejście demoniczny „If I Had A Heart”, zaraz potem singlowy „Triangle Walls”, a pod koniec to, na co wszyscy czekali: „When I Grow Up”. Może to za sprawą strojów całego zespołu, a może to przeszywający głos Karin stojącej w półmroku stworzyły nieco przerażające widowisko. Był w tym również jakiś pierwotny, skandynawski pierwiastek, którego nie wyczujecie w trakcie domowego odsłuchu. Doskonale ilustrował to jeden z najbardziej psychodelicznych momentów – cover „Stranger Than Kindness” z repertuaru Nicka Cave’a. Publiczność była pod ogromnym wrażeniem spotkania z Fever Ray, czego dowodem była blisko 10-minutowa owacja. Nie zaowocowała ona jednak bisem, mimo, że nie byłby on problemem dla organizatorów.
Kiedy udawałem się na festiwal, nie przewidywałem, że to sety a nie live-acty zrobią na mnie największe wrażenie. A stało się tak za sprawą Jona Hopkinsa i Flying Lotusa. Ten pierwszy okazał się prawdziwym objawieniem Nowej Muzyki. Set Hopkinsa zaczął się tak, jak sugerowałyby jego płyty: od rozmytych ambientowych pejzaży. I kiedy słuchacze nastawili się już na porcję spokojnej, nastrojowej elektroniki, DJ zdecydował się na zwrot akcji. Okazało się, że kompozycje z „Insides” i poprzednich krążków to jedynie punkty wyjścia do niesamowicie dynamicznych wersji koncertowych. Zaskoczenie taką zmianą tempa przerodziło się w najprawdziwszy zachwyt umiejętnościami i zręcznością Hopkinsa. Muzyk stał się (nie bójmy się tego słowa) objawieniem całej imprezy i tylko on był w stanie pozbawić palmy pierwszeństwa mojego faworyta, którym był Flying Lotus. Gwiazda Warpa zdeklasowała wszystkich bezpretensjonalnością i świetną komunikacją z publicznością. Wydaje mi się, że Steven Ellison to jedyny z gości na Nowej Muzyce pałający najprawdziwszą chęcią występowania przez dłużej niż festiwalowa godzina. Sympatia, jaką wywołał Flying Lotus, to jednak nie jedyny atut jego setu. Był on nadzwyczaj różnorodny i bogaty w przeróżne niuanse i niespodzianki (jak „Idioteque” Radiohead), a przy tym nadzwyczaj energetyczny. Trzon stanowiły oczywiście kompozycje z „Los Angeles” i to one wywoływały najcieplejsze reakcje. Z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że występy Hopkinsa i Ellisona uczyniły z soboty najciekawszy i najlepszy dzień całej imprezy.
30 sierpnia, niedziela
Ostatni dzień festiwalu był jednocześnie pierwszym, kiedy wybrałem się na koncerty polskich wykonawców. I na dobry początek organizatorzy zafundowali nam niezłe zaskoczenie. Rodzime trio Kamp! wypływające na fali dobrych występów na Selector Festival i Open’erze zawitało do Katowic. Nie ma żadnej przesady w pozytywnych komentarzach na temat i koncertów. Jest electropopowo, energicznie i świeżo. Granie na żywo sprawia muzykom wielką frajdę, co rzutuje na odbiór ich muzyki. Najczęściej powtarzające się zdanie w związku z tym zespołem brzmi mniej więcej: „Nie do wiary, że oni są z Polski”. A jednak… W niedzielę do polskiej kadry organizatorzy powołali także Michała Jacaszka, jednego z najbardziej utalentowanych producentów na naszym rynku. O ile nigdy nie skąpiłem pochwał na temat „Trenów”, tak nie jestem przekonany, czy jakikolwiek większy festiwal to dobre miejsce dla Jacaszka. Michał zagrał bezkompromisowo, wymagając dużego skupienia od słuchacza. Jeśli tylko udało się Wam wyciszyć, to z pewnością, doceniliście atmosferę tego występu. Ostatnim reprezentantem Polski był O.S.T.R.. Raper nie sprawdził się w roli supportu przed Roots Manuvą, co sprawiło, że nie zabawiłem zbyt długo na ClubStage.
Na występ islandzkiej formacji Múm wybierałem się bez wypieków na twarzy, mimo, że wcześniej nie było mi dane usłyszeć ich na żywo. Liczyłem na charakterystyczną skandynawską atmosferę, a także na dużo radości z grania. I pod tym względem nie zawiodłem się. Do gustu przypadła mi zwłaszcza końcówka, kiedy muzycy zdecydowali się zaprezentować bardziej rozpoznawalne utwory. O wiele bardziej czekałem na to, co usłyszę na Live Stage godzinę później. Z racji tego, że Dan Deacon ostatecznie nie wystąpił na Nowej Muzyce, reprezentant Big Dada, sam „Manuva MC” został przewidziany jako finał i zwieńczenie imprezy, dlatego też wszyscy spodziewali się prawdziwego ognia na scenie. Wysokie oczekiwania mogą jednak doprowadzać do frustracji i tak też było w tym przypadku. Żywa legenda hip-hopu okazała się nie taka znowu żywa. Całość była zdecydowanie za krótka, zaś sam Roots Manuva sprawiał wrażenie co najmniej niezaangażowanego. Oczywiście jego kompozycje, począwszy od jamajskiego wstępu poprzez evergreen „Whitness (1 Hope), a kończąc na „Let The Spirit”, brzmiały całkiem nieźle, ale zamiast finałowego spełnienia poczułem spory niedosyt. Zarówno długością gigu, jak również brakiem energii głównego bohatera całego przedstawienia.
Na zakończenie
Z pewnością nikt nie żałuje weekendu spędzonego w Katowicach. O tym, jak szerokim pojęciem jest Nowa Muzyka, można się przekonać, przeglądając line-up. Świetne występy zaliczyły na swoim koncie zarówno najbardziej oczekiwane gwiazdy (Flying Lotus) jak i mniej popularni muzycy (Jon Hopkins). Kilka zaskoczeń (Kamp!), kilka słabszych momentów (The Bug), kameralna (w porównaniu z innymi festiwalowymi gigantami) i kulturalna atmosfera – to wszystko składa się na obraz tegorocznej edycji Nowej Muzyki. Bez wątpienia jednej z ciekawszych imprez AD 2009.
Rafał Maćkowski