Nie jest dobrze.
Zero 7, po tym, jak w Polsce z – bagatela – czteroletnim opóźnieniem, wydana została składanka „Another Late Night”, na rynek wypuścili oczekiwaną przez dwa lata nową długogrającą płytę. Generalnie, jeśli spojrzeć na karierę downtempowych prezydentów w sposób przekrojowy, nie da się nie zauważyć konsekwentnego obniżania poprzeczki. O pierwszym albumie „Simple Things” można było powiedzieć, że jest bardzo dobry. Ostatni – „When It Falls” – może nie rzucał na kolana, ale był dobry. A „The Garden” jest zły. Niby mamy spokojne tempo, znajome barwy, melodyjne wokale, pozornie jakiś koncept… co jest więc nie tak? Po chwili dociera do nas ta jedna świadomość – najnowsza płyta Zero 7 jest po prostu nudna.
Nie, żeby od razu to było tak oczywiste. Pierwsze trzy utwory nakreślają nam zgoła inny rysunek – rozpoczynający album „Futures” z towarzyszeniem Jose Gonzaleza w dużej mierze przypomina dokonania Air, linia melodyczna jest ciekawa, a jednocześnie szybko wpada w ucho. To naprawdę udana kompozycja – i ta myśl wprowadziła mnie w poważny błąd, myślałam bowiem, że tak samo udana będzie reszta albumu. Nie wyprowadziły mnie z niego też dwa kolejne kawałki – bo i jakiś kobiecy wokalik, i jakiś szybszy beat. Wydawało się, że będzie przyjemnie. Niestety ten kobiecy wokalik to Sia – Sia Furler – która najwidoczniej nie wyleczyła się z wtórności od czasów jej własnego krążka „Colour The Small One”. I tak, przy czwartej ścieżce „The Garden” okazuje się, że Zero 7 nie mieli zbyt wielu pomysłów na ten album. Jedyna zmiana, jakiej doświadczymy do końca płyty, to zmiana tempa. Jeśli jeden utwór jest wolny, następny będzie szybszy. Wokal brzmi jak nieustanne wariacje na temat tego, co było wcześniej (tak, Sia), a w dodatku notoryczne używanie chórków niczym w acid-jazzowym Incognito, po pewnym czasie doprowadza do realnej irytacji. Wszelkie próby minimalnego urozmaicenia kompozycji kończą się na dodaniu jakiegoś instrumentu (lub kilku, jak dęciaki w przypadku „Your Place”) lub zmianie wokalisty (Jose lub Henry’ego) – i to wszystko. Mamy tu do czynienia ze swoistym autoplagiatem, który tylko w niektórych wyjątkach jest zjawiskiem pozytywnym. Zero 7 nie mają na tyle intrygującego własnego stylu, jak Thievery Corporation, Boards of Canada czy Gotan Project, by móc nagrywać kolejne płyty do złudzenia przypominające poprzedni materiał. W ich przypadku wieje zwyczajną monotonią i odcinaniem kuponów od niekoniecznie szczęśliwych losów. Mam nadzieję, że Henry i Sam tak bardzo chcieli nagrać krążek, że zrobili to nie mając nawet jakiegokolwiek ukonkretnionego planu. Bo jeśli to wszystko było ich świadomym zamiarem, to sądzę, że dobrze będzie jeśli już więcej płyt nie nagrają.
Recepta jest prosta – albo skierują się w inną stronę, albo dalej brnąć będą w tej mdłej i przesłodzonej stylistyce, dodając tylko coraz większą liczbę wokalistów i każdy ich kolejny krążek będzie słabszy od poprzedniego, aż osiągną kompletne dno. Znamy takie przypadki. I nie życzymy tego brytyjskiemu duetowi.
Kaśka Paluch