Do napisania recenzji tego albumu skłoniły mnie trzy rzeczy: ciekawa biografia Gainsbourga, obecność dwóch prominentnych przedstawicieli trip-hopu (w tym jeden zespół, który – cytuje – „nie lubi tego trip-hopowego gówna”) oraz… recenzja tej samej płyty w majowym wydaniu magazynu „Film” autorstwa Tomasza Platy. Znany w kręgu zainteresowanych teatrolog, w krótkim tekście nie omieszkał wspomnieć, że Portishead wypadli słabo, nie prezentując niczego nowego. Sięgnęłam więc po krążek, aby później wybrać jedną z dwóch opcji: wystosować do recenzenta ostrą polemikę, a może nawet publicystycznie i publicznie go zlinczować lub… zgodzić się z nim. Stosując tajemniczy zabieg medialnego marketingu, poczekam trochę na ogłoszenie rozwiązania tej sytuacji, więc przynajmniej parę osób, przeczyta moją recenzję do końca.
Wbrew pozorom, a konkretniej – wbrew wykonawcom umieszczonym na trackliście – cały album jest bardzo spójny tematycznie i klimatycznie, powiem nawet, że jest dość… trip-hopowy. Bardziej od muzyki Gainsbourga zainteresowała mnie jego życiowa historia, nigdy nie byłam szczególną fanką francuskojęzycznych ballad erotycznych czy nawet tych określanych mianem quasi-pornograficznych (jeśli kogoś intryguje problem: „jak muzyka może być pornograficzna?” polecam wgląd w tekst ze świadomością, ze utwór „Je T’aime Moi Non Plus” został nagrany w 1969 roku). Nie mam więc najmniejszego zamiaru porównywać coverów z oryginalnymi kompozycjami, ale oceniać każdy z utworów jako osobną i samodzielną instytucję. Zwłaszcza, że kompozycje Serge’a przerabiano już tyle razy i w tak dziwny sposób (Misty Oldland zmienił nawet tekst), że zajmowanie się analizą tychże byłoby wprost niedorzeczne.
Wspomniałam wcześniej, że całość brzmi trip-hopowo (z małymi wyjątkami), bo wszystkie utwory są albo bardzo mroczne albo bardzo elektroniczne, albo mają wszystkie te cechy na raz. Plus jeszcze coś, jak sposób interpretacji – na przykład „lesbijski” przekład wspomnianego wcześniej „Je T’aime Non Plus” Cat Power i Karen Elson – jeśli wcześniej ten utwór był potępiany przez Watykan, a nastolatki słuchały go w ukryciu przed rodzicami, to teraz czekam na pikiety pod siedzibą Universalu, bo wszystko wskazuje na to, że są oni winni deprawacji polskiej młodzieży. Niemniej jednak utwór – choć już boleśnie osłuchany – prezentuje się dość przyzwoicie, to znaczy leniwie i romantycznie. Szkoda tylko, że tekst jest angielski. Jak wiadomo, najbardziej interesowało mnie objawienie naszych trip-hopowców, na które czekać długo nie trzeba, bo nowa wersja „Un Jour Comme Un Autre – Anna” czyli „Requiem For Anna” w wykonaniu Portishead pojawia się już na czwartej ścieżce. I jeśli chodzi o wrażenia to – przede wszystkim: zaskoczenie. Jakkolwiek podkład w głębokim rejestrze to w przypadków Bristolczyków nic dziwnego, tak równie głeboki rejestr głosu Beth Gibbons może przy pierwszym kontakcie spowodować wytrzeszcz oczu. Specyficzne „miauczenie” (no offenssive!) ze znanych nam produkcji tej artystki to w tym momencie absolutna przeszłość. A jednak altowy (a może nawet niższy) wokal brzmi równie depresyjnie. Wielu miłośników Portishead oceniło ten utwór dwoma słowami – „try harder” (to w zasadzie były trzy słowa, ale niecenzuralnych wyrazów z zasady w tekstach nie używam). Moja opinia na ten temat jest nieco inna – kompozycja nie jest autorstwa zespołu, oni przedstawili tylko swoją własną jej wersję. I zrobili to bardzo dobrze – nawet fakt, że pani Gibbons śpiewa inaczej niż zwykle, odbieram bardzo pozytywnie. Notabene, to solidna podstawa dla długich rozmyślań na temat nadchodzącego albumu grupy. Inaczej śpiewa także Tricky… i również w jego przypadku nie mogę uskutecznić druzgocącej krytyki, acz ten pan rzeczywiście nic nowego nie zaprezentował. Niemniej jednak reprezentacja Bristolu wykonała swoją pracę należycie – miał być trip-hop, to jest trip-hop. Wydaje mi się, że tych utworów Gainsbourga nie dało zinterpretować się inaczej. Czy więc zgadzam się z opinią pana Platy, którą przytoczyłam powyżej? I tak, i nie. Prawdą jest, że powiewu świeżości tu nie uświadczymy, lecz z drugiej strony – czy rzeczywiście jest tu on potrzebny?
Abstrahując od naszego podwórka – pisałam już, że „… Revisited” jest spójnym krążkiem. Znakomicie w atmosferę wpasowała się Carla Bruni, synth-popowe duo Marc Almond & Trash Palace, a nawet trio Faultline, Brian Molko & Françoise Hardy (retrospekcja Davida Bowiego). Do tego wszystkiego jednak zupełnie nie pasuje Franz Ferdinand z Jane Birkin. Rockowa intepretacja nijak ma się do „zasmuconej” reszty. Jeśli brać pod uwagę indywidualny wkład każdego z muzyków, jestem pewna, że Jane Birkin solo zrobiłaby to dużo lepiej. Szkoda też, że Michael Stipe nie śpiewa dłużej i głośniej, skupiając się raczej na melorecytacji – a ja tak lubię jego histeryczny wokal!
Nie jest to płyta, dla której można rwać włosy z głowy. Sądzę jednak, iż dobrze się stało, że została zrealizowana. Przede wszystkim dlatego, że jest po prostu dobra – za jej powstanie odpowiedzialny jest kanon znakomitych twórców i trudno oczekiwać czegoś innego, niż profesjonalizmu. Posiada odpowiedni nastrój typowy dla kompozycji Serge Gainsbourga, acz byłby on bardziej wyrazisty, gdyby pozostano przy oryginalnych wersjach tekstu. A ja sama, lubię wrócić czasem do niektórych utworów…
Kaśka Paluch