Zaczęło się od Yonderboia, Erika Sumo i składanek „Future Sound of Budapest”. Fascynacja węgierską elektroniką rozkwitała równolegle do etnomuzykologicznego grzebania w madziarskim folklorze, przeprowadzanym regularnie w ramach zakopiańskiego Festiwalu Folkloru Ziem Górskich. I choć nie uświadomiłam sobie tego od razu, to z czasem do głowy przyszedł jeden wniosek: muzyki węgierskiej nie wolno dzielić na współczesną i dawną. Na folklor i klasykę. To po prostu muzyka węgierska, której specyfika i siła tkwi w tym, że sami Węgrzy nigdy nie próbowali jej tak sztucznie dzielić – na wzór kompozytorów z Europy Środkowej, którzy szybko muzykę ludową zaczęli traktować jako dzieło szatana, przekonując się do niej dopiero później – i kto wie, czy nie za późno.
To prawda, że szybki proces urbanizacji kraju w XIX wieku przyniósł tzw. „śmierć folkloru”. Ale nie na długo. Bartók – i jego spadkobiercy – Ligeti, Kodály, Ábrahám, Kálmán, wszyscy szybko odkryli, że struktury meliczno-rytmiczne ludowej muzyki węgierskiej to trudne do wyczerpania źródło inspiracji, okna na resztę świata. Bo przecież madziarski folklor niesie w sobie słowiańszczyznę, Podhale, cyganerię, etnikę wschodu. Fascynacja ta przeniosła się także na późniejszych twórców – muzyki rockowej czy pierwszych kawałków elektronicznych – którzy pielgrzymowali do Transylwanii, mekki i ostoi narodowego stylu węgierskiego. Folklor stał się sposobem wyrażenia emocji, sprzeciwem wobec komunistycznych władz, sposobem na życie.
Trudno więc dziwić się, że do dziś w nawet najbardziej – zdawać by się mogło – nieprzystosowanych do folku gatunkach muzyki węgierskiej odnajdujemy cechy muzyki wiejskiej sprzed kilkuset lat. Czy to na płaszczyźnie instrumentalnej, czy melodycznej, czy rytmicznej, czy w tej trudnej do zwerbalizowania, ale uchwytnej mentalnie atmosferze. Węgrzy mają to po prostu we krwi. Sam Yonderboi, najbardziej znany „produkt eksportowy” z Budapesztu, w naszym wywiadzie przyznał: Może to przychodzi naturalnie. Ale generalnie jestem folkiem zainteresowany, właściwie wszystko w muzyce oparte jest na folku. Muzyka to rzecz wspólna, nigdy nie możesz nią tak naprawdę „zawładnąć”. Myślę, że fenomen samplowanie, recyklingu jest bardzo podobny do tego, jak rodziła się muzyka folkowa – dodajesz własne idee do tego, tworzysz własne interpretacje.
Płyta „Hungry for Hungary? 2008-2009” do której omawiania właśnie zmierzam, to trzecia już odsłona kompilacji zbierająca praktycznie każdy przejaw muzycznej ekspresji Węgrów. W pudełku znajdziemy aż siedem krążków – po dwa przeznaczone na muzykę folkową i jazzową (a w tym także reaggae, improwizację i fusion) oraz po jednym dla elektroniki, popu (z songwriterami i rockiem) i metalu. Do tego tzw. „pocket menu” czyli książeczka z informacjami o zawartej na kompilacji muzyce czy samych Węgrach. To wszystko wydane przez Magyar Zenei Exportiroda czyli Music Export Hungary.
Ten przerośnięty wstęp dotyczący konotacji między współczesną muzyką węgierską a tamtejszym folklorem ma sens. Bowiem słuchanie „Hungry for Hungary?” wiąże się z permanentnym wrażeniem, iż wszystkie siedem krążków posiada wspólny mianownik, właśnie w tradycyjnej muzyce madziarskiej. W mniejszym bądź większym stopniu, ale jednak zawsze. W muzyce elektronicznej czy jazzowej ma to raczej wymiar niuansowy – a to jakaś drumla, a to tömlősíp, a to fragment czy charakterystyczny interwał ze znanej piosenki ludowej, akcent rytmiczny czy w końcu język. To jasne, że nie we wszystkich utworach, nie popadajmy w skrajności. Jest tego jednak bardzo dużo.
Ponadto „Hungry for Hungary?” udowadnia, że Węgrzy nie tylko nadążają za światowymi trendami, ale często też jakościowo je wyprzedzają (jak dubstepowy DST, który prześcignął dubstep równie szybko, jak kiedyś ICR i SKC drum and bass). A przy tym zachowują tę słynną odrębność i zdystansowanie. Dość wspomnieć jak pozytywnie zaskoczona byłam krążkiem z popem – spodziewałam się – za przeproszeniem – „rmf’owego szitu”, a dostałam całkiem przyzwoite, choć rzeczywiście lekkie piosenki, które trzymają poziom przynajmniej na poziomie aranżacji i brzmień (a niektóre dają wiele więcej).
Trudno mi porównać tę kompilację z poprzednimi, gdyż bez bicia przyznam się – nie znam ich. Jednak trzecia część zadowoliła mnie wystarczająco na tyle, by ją z czystym sumieniem polecić każdemu spragnionemu świeżego brzmienia.
Kaśka Paluch
p.s. na www.mxh.hu znajdziecie jukebox, gdzie liźniecie możliwości opisanej kompilacji:)