To, że najnowszą propozycję Us3 odsłuchiwałam z drżącymi rękami nie powinno nikogo dziwić, bo: po pierwsze ich debiutancki album „Hand on the torch” musiał mieć ogromny wpływ na ukształtowanie mojej młodej psychiki, ponieważ w 1994 roku to właśnie ten album kompletnie mną zawładnął, a po drugie ich kolejny krążek „52nd & Broadway” wywołał podobne uczucia, choć emocje były może nieco mniejsze. Dzięki tym płytom, mimo świadomości istnienia zespołu Incognito i darzenia go ogromną sympatią, to właśnie Us3 stało się dla mnie wyznacznikiem najwyższego poziomu w acid jazzie. Przyszedł więc czas na „Questions”.
Starałam się nie zauważać, że krążek został upchany remiksami przeboju „Cantaloop” i nie myśleć, że to pewnie dla wzmocnienia efektu z oglądania tracklisty. Tytuł swoistego wprowadzenia do płyty trochę mnie przeraził „A New Beginning” można rozmaicie interpretować, a my nie raz mieliśmy wątpliwą przyjemność z patrzenia jak artyści rozpoczynając coś nowego jednocześnie wchodzili związek z czymś gorszym, czy nawet – o rany boskie! – masowym. I z krwawiącym sercem muszę to napisać – moje smutne przewidywania się spełniły.
Zarówno Us3, jak i wyżej wymienione Incognito reprezentują acid jazz, ale ten drugi zespół przedstawia go w słodszej formie – więcej jest melodyjnego śpiewania, mniej (albo w ogóle) rapowania, które tak przecież w Us3 urzeka. Urzekało. Bo „Questions” brzmi jak nie przymierzając popłuczyny Incognito, jak woda po gotowanych ziemniakach, jak piwo z sokiem. Bezskutecznie szukam wesołego, energicznego jazzowania, kwaśnego i rytmicznego recytowania. Bezskutecznie szukam Us3!
Słucham płyty, która na pewno zarobi mnóstwo pieniędzy. Jest słodka jak kilo cukru. I pasuje do dzisiejszych czasów. To nie jest zła muzyka, do tego r&b, które słyszymy w MTV na całe szczęście jest jej jeszcze daleko. Ale jak na Us3 te dźwięki są zbyt banalne, bez charakteru. Martwi to tym bardziej, że wiem, iż zespół ten posiada charakterek i to dość oryginalny. A kiedy słyszę powolny molowy pochód na fortepianie będący tłem do leniwego „yeah” i „yo”, to słabo mi się robi. Instrumentalne utwory pokroju „The Healer” pozbawione zostały bardziej konkretnej koncepcji i przywołują w wyobraźni obraz zmieszanego uśmiechu trębacza, który zdaje się pytać niewinnie „no co? przecież gram…”. Przychodzi wtedy ochota, by poklepać go po plecach i odpowiedzieć „tak, tak… graj sobie”.
Polubiłam za to remiksy „Cantaloop”, ale nie o remiksach chce się pisać, kiedy się ma w rękach zupełnie nowy materiał. Zaiste, niepokoi mnie obecna sytuacja muzyki, którą cenię…
Kaśka Paluch