Urszula Dudziak to artystka, której nie trzeba przedstawiać. Jej nazwisko kojarzone jest przede wszystkim ze sceną jazzu, choć nie tylko. Po tym, jak w latach siedemdziesiątych zmieniła koncepcję wykorzystywania swojego głosu na dość niestandardową (na co z pewnością pozwala jej pięciooktawowa skala), stała się personą chętnie zapraszaną do współpracy na płytach tematycznie niekoniecznie związanych ze sceną jazzu (albo przynajmniej nie jazzu sensu stricto). Tym samym mogliśmy ją już usłyszeć choćby w nagraniu z DJem Vadimem (Ninja Tune), na albumie „Elektrenika” Reni Jusis, pamiętamy też wokalizy z eklektycznej płyty Michała Urbaniaka „Eden”, słowem: bez ograniczeń. Tym razem otrzymujemy propozycję… klubową.
Pe!Music to młoda, acz prężnie rozwijająca się wytwórnia, zrzeszająca artystów z (lista będzie długa) Australii, Austrii, Belgii, Czech, Francji, Portugalii, Słowacji, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych i oczywiście Polski. Na pewno znajomo zabrzmią pseudonimy nagrywających dla niej muzyków: Fraise de Bois aka Poziomka (czyli nasz zaprzyjaźniony wokal) tudzież WaxVax i K-Size z drum’n’bassowego kolektywu NeverAfter. Panowie od połamanych rytmów właśnie, wliczają się w szereg artystów, którzy stworzyli muzykę, jaka towarzyszy pani Dudziak na najnowszym wydawnictwie Pe!Music czyli omawianej płycie „Ulla-la”.
Być może dla niektórych słowa „muzyka klubowa” zabrzmią jako zapowiedź rytmów skakanych o hedonistycznym wydźwięku. Według mnie jednak, „Ulla-la” kojarzona powinna być właściwie z klubowymi pomieszczeniami zwanymi potocznie „chill out”. Wszystkie utwory bowiem, jakie znalazły się na singlu, są może nie tyle spokojne, co bardzo atmosferyczne. Na tę niebanalną podróż klimatyczną składa się deep-house’owy wstęp z jazzującymi wstawkami saksofonu Mr Marillo (nie od dziś zresztą ze sceną austriackiego acid/deep-house’u związanego), utrzymany w podobnej konwencji (choć z nieco mocniejszym beatem) kawałek z Billem Payerem, mój ulubiony na krążku utwór, stworzony z Martinem Harmony (w którym także pojawia się dźwięk saksofonu) i – last but not least – drum’n’bassowy (i jedyny szybszy) akcent. Stylistykę każdego z tych wykonawców znałam już wcześniej, mogę więc ze spokojnym sumieniem stwierdzić, iż pokazali się od swojej najlepszej strony. Bezpiecznie pozostali w rejonach, w których czują się najpewniej – dzięki temu materiał muzyczny jest tu solidny i dopracowany. Najmocniejszym atutem jest jednak, rzecz jasna, wokal Urszuli Dudziak. Szczerze mówiąc, czułabym się niezręcznie próbując w jakikolwiek sposób ocenić jakość głosu pani Dudziak – jej możliwości przecież, to klasa światowa i nie ja pierwsza, nie ja jedyna twierdzę, że w tej dziedzinie nie ma sobie równych (do tej pory trudno mi otrząsnąć się z wrażenia po usłyszeniu tego, czego dokonała na swoich pierwszych płytach nagrywanych z nową koncepcją, vide „Urszula” [„Mosquito”!]). Na „Ulla-la” nie znajdziemy ekwilibrystyki wokalnej, przeciwnie – więcej tu rytmicznej recytacji, eksperymentów z barwą głosu, dodawania efektów (np. delay czyli echo), które wymieniają się z samplerem czy automatem perkusyjnym. Słowem – głos pani Urszuli to w tych utworach jeden z instrumentów… ale chyba nie muszę mówić, jak cenny jest to instrument. Początkowe zaskoczenie z takiej formy szybko obróciło się w prawdziwą satysfakcję – spodobał mi się pomysł zrezygnowania z ekspozycji sławnego głosu, na rzecz stworzenia spójnych, logicznych, przemyślanych kompozycji.
Dwóch rzeczy żałuję. Pierwsza to fakt, że ten „połamany” akcent z końca singla jest ukierunkowany bardziej na liquid niż na tak zwany atmospheric drum’n’bass (czyli mniej High Contrasta, więcej LTJ Bukema) – wtedy zapewne bardziej gładko i miękko wiązałby się z resztą krążka. I druga (tu już półżartem) – dlaczego tak krótko? Ja rozumiem, że niedosyt jest lepszy, niż przesyt, ale te cztery utwory, na dobrą sprawę, zostawiły mnie na głodzie. Po cichu liczę, że w przyszłości będzie tego więcej.
Kaśka Paluch