Ten longplay jest jak oaza na pustyni wszystkich pseudopłyt, jakie zalały nasz rynek muzyczny w roku ubiegłym. Stanowi bardzo intymny materiał przepełniony szeptanymi zwierzeniami filadelfijskiej poetki i piosenkarki, a ponad wszystko kobiety. Kobiety, która na albumie pojawia się z bardzo dobitnym, okrutnie prawdziwym feministycznym krzykiem. Ursula to bardzo wnikliwa obserwatorka opowiadająca w sposób niebanalny o tym wszystkim, co ją dotyka.
Z takimi osobami nie stykamy się na co dzień. W swojej eterycznej melorecytacji (bo na płycie dominuje słowo mówione) Ursula każdym szeptem sprawi, że jej przesłanie dociera do słuchacza mocniej niż niejeden krzyk. Może to dlatego, ze na płycie dochodzi do zderzenia delikatnej i bardzo dopieszczonej zmysłowej elektroniki (w końcu jest to wizytówka wytwórni K7!) z manifą pobrzmiewającą w całej postawie Ursuli. Każdy utwór tętni rytmem ulicy, pulsuje rjak wzburzona krew, jest po prostu cudowny i niepowtarzalny.
Chyba zgrzeszyłbym, gdybym nie wspomniał o tych wszystkich osobistościach, jakie z niekłamaną przyjemnością zasiadły z Ursulą do tworzenia. Właściwie każdy utwór jest duetem, więc wspomnę o 4 Hero, formacji dodającej do zestawu szczyptę drum & bassu, The Roots, z którymi piosenkarka współpracowała już dużo wcześniej, i Jazzanovę, ze względu na osobistą fascynację berlińczykami. Na pewno to oni w dużej mierze dodają tego niewiarygodnego klimatu, który jest także związany z nietuzinkowym brzmieniem elektronicznym.
To nie jest żadna rewolucja, bo chyba nie takie było zamierzenie Ursuli. To, co znajdziemy na płycie, jest balansowaniem między nu-jazzem i hip-hopem w sposób bardzo osobisty i indywidualny, a przy tym niezwykle dojrzały. Nic nie poradzę na to, że ta cudownie kobieca pokusa mną zawładnęła, że uległem tej ociekającej erotyzmem muzyce, do czego i Was namawiam.
Rafał Maćkowski (el.greco)