trioskW nocy na plaży, czyli jak nie wpaść w kosz.

Triosk. Jazzowe trio z miasta najsłynniejszej opery, architektonicznego cuda: Sydney. Wspominamo tej niezwykłej budowli nie bez powodu – gdyby pobawić się w szukanie głębszych analogii, muzyka Triosk ma wiele wspólnego z wdziękiem i futuryzmem a przy tym sporą utylitarnością australijskiej National Opera House. Chodzi o to, że ten ekspresjonistyczny i nowoczesny budynek jest tak samo ładny, jak i zdatny do zamierzonego celu. Podobnie jest z muzyką Triosk – niebanalne, bardzo nowoczesne, a jednocześnie porządnie zagrane, bez typowego dla eksperymentowania podejścia „zobaczymy, co wyjdzie, a jak się nie będzie podobać, to powiemy, że nas nikt nie rozumie, bo jesteśmy za dobrzy”.
Triosk wyciąga sporo technicznych rozwiązań od światowych jazzmanów, równocześnie pakując je w ramy – można tu w ogóle używać takiego słowa? – no dobrze… w pewne koncepcje znane nam choćby z nowego jazzu skandynawskiego. Efektem jest brzmienie na wzór wypadkowej z połączenia The Cinematic Orchestra, katalogu ECM i nieprzewidywalności ambientalno-clickowej elektroniki.

Gdyby chcieć określić „The Headlight Serenade” jednym słowem, byłoby nim słowo „przestrzeń”. Taka przestrzeń kojarzona z chodzeniem w kompletnej ciemności po nadmorskiej plaży. Z jednej strony nie uświadczymy latarni, samochodu czy kosza na śmieci, w który można wpaść, z drugiej – już lepiej spodziewać się śmietnika, niż idąc bać się czegoś bliżej niezidentyfikowanego. A z muzyką na najnowszym krążku Triosk tak właśnie jest.

Wszystko dlatego, że słuchacz nie ma pojęcia, kiedy muzycy go zaskoczą. Brak tu skonkretyzowanej formy, typowego dla większości utworów budowania napięcia, jego kulminacji i rozładowaina. Brak też poczucia dominantowo-tonicznego, które choćby podświadomie i w naturalny sposób pozwala nam przewidywać, co będzie dalej. Tymczasem pozornie poprawny harmonicznie przebieg „One, Twenty-four” zostaje zabrudzony, złamany i zaburzony przez wkradający się co jakiś czas dysonansowy akord z Bóg wie jakiej tonacji (ale na pewno nie tej, która była przedtem). Myślę, że trzeba mieć sporą wiedzę na temat harmonii, a przynajmniej głębokie jej poczucie, by móc bawić się w coś podobnego.

Jednak nie cała płyta opiera się na swobodnej improwizacji i minimalizmie. Mamy też utwory z wyraźniej zaznaczonym pulsem i bardzo melodyjne – jak chociażby otwierający album „Visions IV”. Nawiasem mówiąc, w tej samej kompozycji znajduje się też niuansik, który przewija się później przez płytę jeszcze kilka razy – partia fortepianu oparta na „zapętlonych” pasażach, ala Michael Nyman na soundtracku z „The Piano”. Bardzo lubię to rozwiązanie dla przebiegu melodyki, więc Adrian Klumpes [pianista] ma u mnie spory plus.

Żadnych potencjalnych hiciorów tu nie znajdziemy, na pewno znajdzie się sporo osób, które stwierdzą, że album jest nudny i nie chwyta. Ale ma w sobie coś magnetycznego, specyficznego i niepokojącego, co mnie do niego przyciąga. Wobec tego z przyjemnością wcisnę „play” po raz kolejny.

Kaśka Paluch