trickyTricky w wywiadach dla prasy (a na pewno w jednym) nie ukrywał, że tworzy muzykę w konkretnym celu: zarobienia pieniędzy. Dostosowuje więc swoje kolejne albumy do oczekiwań odbiorców, a ponieważ te konsekwentnie z biegiem czasu stają się coraz mniej wysublimowane, podobnie dzieje się z muzyką Adriana Thawsa. Szczęśliwie, jego debiutancki album powstawał w latach popytu na trip-hop.

Cokolwiek jednak było asumptem do powstania „Maxinquaye”, nie można odmówić Tricky’emu tego, że stworzył materiał wybitny, który od 1995 roku wpisuje się w kanon trip-hopowych albumów, stanowi klasykę i niemalże definicję gatunku.

Co składa się na niezwykłość muzyki zawartej w tych dwunastu utworach? Mroczny i ciężki klimat, budowany za pomocą osadzonych w niskich rejestrach gitarach, pełzającego dub’owego basu, astmatycznego głosu samego Thawsa i jedynego cieplejszego składnika całości: wokalu Martiny Topley-Bird. To właśnie jej obecność sprawia, że album jest tak szczególny. Dorzućmy do tego jeszcze „Pumpkin” z gościnnym udziałem Alison Goldfrapp we własnej osobie i – nie da się ukryć – mamy klasykę trip-hopu… i to na jednym krążku.

Po dziesięciu latach królowania „Maxinquaye” w gronie miłośników gatunku absurdalne wydaje się recenzowanie płyty – najlepszą rekomendacją bowiem, w tym momencie, jest fakt, że płyta pokonała próbę czasu i może być w tej kwestii swoistym wzorem godnym naśladowania. Jakkolwiek sam Tricky sympatii raczej nie budzi (zresztą nie wydaje mi się, by kiedykolwiek chciał to robić), a jego ostatnie dokonania pozostawiają naprawdę wiele do życzenia, tak do końca życia będę mu wdzięczna za stworzenie „Maxinquaye” – której brak znajomości jest poważnym powodem do wstydu. Zwłaszcza w takim miejscu.

Kaśka Paluch