Każdy, kto zna historię zdobywania tego krążka przeze mnie (bo niestety muszę Was zmartwić, zakupienie go moją ulubioną drogą, a dla innych jedyną, czyli przez Internet, jest bardzo trudne) z pewnością spodziewał się jego recenzji na portalu raczej wcześniej, niż później. I oto mamy – „I Find You Very Attractive” – płyta, która znajduje się w ścisłej czołówce moich ulubieńców, album, który został przesłuchany już tyle razy, że nie tylko znam go na pamięć, ale prawdopodobnie mogłabym go zagrać (gdybym miała pod ręką trąbkę, haha).
Po tym przydługim i sentymentalnym wstępie, czas na słowo wyjaśnienia. Przede wszystkim trzeba sobie jasno i wyraźnie powiedzieć – Touch and Go to nie zespół. Przynajmniej nie w takim znaczeniu, z jakim zwykliśmy słowo „zespół” kojarzyć. Bliższe prawdy jest nazwanie Touch an Go projektem jednego człowieka, którego nazwisko brzmi David Lowe. Pan Lowe na codzień zajmuje się komponowaniem muzyki do spotów telewizyjnych, a pod pseudonimem Dreamcatcher nagrał płytę (selftitled), z której utwory poznać mogli miłośnicy kompilacji Buddha Bar. To prawda, że Touch and Go występuje jako „zespół” na koncertach, prawda, że na okładce widnieje taka nazwa, ale niesprawiedliwością byłoby sądzić, że tę płytę nagrał zespół – bo zrobiła to jedna osoba. David zaprosił na sesję cały szereg muzyków – od wokalistów, po instrumentalistów, jednemu kazał coś zaśpiewać, innemu zagrać, a później to wszystko nagrał, zaaranżował, zmiksował i wyprodukował. Właściwie w każdym utworze słyszymy inny głos (nawet samego Lowe’a) i innego artystę – przypomina mi to trochę sampling z żywych ludzi, jakkolwiek brutalnie by to nie miało zabrzmieć.
Tyle historii, która przecież nie ma wielkiego znaczenia w całościowym odbiorze płyty.Zwłaszcza, że do odbioru jest sporo. „I Find You…” to fuzja (lubię to słowo) acid jazzu, big beatu i latynoskich klimatów, które składać mają się na obraz konkretnej imprezy – poza nielicznymi wyjątkami, utwory Touch and Go przeznaczone są do tańczenia. Te wyjątki, jak sądzę, w stylu „Tango In Harlem” z, powiedziałabym, stymulującym rytmem i urzekającą partią skrzypcową Sovry Wilson-Dickson, mają pełnić rolę chilloutu (czyli odpoczywamy po skakaniu, żeby mieć siłę skakać dalej).
Różnorodność faktury utworów Touch and Go jest wręcz przytłaczająca i aż dziw bierze, że to wszystko w efekcie okazuje się tak bardzo spójne. Kiedy wybrzmiewają ostatnie dźwięki remiksu Dreamcatchera „Would You…?” (to dzięki temu kawałkowi lansowanemu przez radio i telewizję, projekt Lowe’a stał się nieprzyzwoicie sławny, jeszcze przed wydaniem całej płyty), jedyne co pozostaje zrobić to wcisnąć „play” raz jeszcze – o ile wcześniej nie ustawiło się funkcji „repeat”. Ta muzyka nie ma prawa się znudzić.
Kaśka Paluch