tosca-jacJoshua, Arthur i Conrad mają powody do dumy. I to nie tylko dlatego, że od akronimu ich imion pochodzi tytuł kolejnego albumu duetu Dorfmeister & Huber. Mogą być dumni także dlatego, że sami ich tatusiowie to świetni muzycy, którzy wydają bardzo dobre produkcje.
Przyznam się od razu bez bicia, że pierwszych przesłuchań „J.A.C.” nie wspominam szczególnie przyjemnie. Całość wydawała mi się dosyć nudna, przewidywalna, momentami mnie denerwowała. Jednak pewnego dnia, kiedy pokutowałem grzechy weekendu, czułem niezmierną potrzebę puszczenia sobie jakiegoś chillouciku i wtedy tak naprawdę poznałem tenże krążek. Potem było już z górki i dlatego płytę pełniej i lepiej recenzuje się po paru dobrych seansach.

Tosca to grupa z tak wyrobioną opinią, że w słownikach synonimów obok haseł ‘relaks’ lub ‘chillout’ powinna widnieć nazwa właśnie tego zespołu. To właśnie Dorfmeister i Huber są kojarzeni z lounge i downtempo tak mocno jak mało kto. Jednak właśnie formacje z pogranicza tych gatunków muszą mieć szczególną świadomość dwóch ciekawych zjawisk. Pierwszym z nich jest przekleństwo najlepszego albumu. Ileż to razy, recenzując płyty danego artysty odnosimy się do jego najlepszych dokonań? Nie ma w tym rzecz jasna nic złego. Problem pojawia się w przypadku grup czillowych, bowiem ich dyskografia z reguły nie przypomina sinusoidy i utrzymuje się przez dłuższy czas na podobnym poziomie. Dlatego tak łatwo zarzucamy im wtórność i powielanie. W przypadku Tosci w moim odczuciu tym widmem będzie „Dehli 9” ze względu na idealne kompozycje i zaskakujący rozstrzał aranżacyjny. W porównaniu z nią „J.A.C.” wypada dosyć przeciętnie, choć jest w stanie się obronić. Dostrzegam tu wiele odniesień i podobnych pomysłów z CD 1 pamiętnego „Dehli 9” i już to można potraktować jako spory atut. Drugim zjawiskiem jest syndrom wypalenia. Wcześniej czy później jest to naturalna kolej rzeczy, kwestia tylko, jak długo artyści potrafią zaskakiwać i oferować coś świeżego i wciąż atrakcyjnego. I tu się robi problem. Tosca nie zaskoczyła aż tak, jakbym tego chciał. Na szczęście nie zawiodła do tego stopnia, żeby mnie irytować. Tak więc kolejne dzieło duetu ulokowałbym mniej więcej pośrodku ich możliwości z lekkim wychyleniem na +.

Lounge i downtempo stają się powoli zdartymi nazwami, ale w mieszance z toskowym groove’m. wciąż potrafią jeszcze pieścić i gnuśnieć razem ze słuchaczami. Ciekawy jest sam dobór wokalistów, którzy tu zajrzeli: od egipskiej piosenkarki Samii Farah, poprzez Chrisa Eckmana aż do rockowego wokalisty Grafa Hadika. Wszystko (jak zwykle) jest bardzo spójne i w pełni profesjonalne. Z resztą z czysto technicznego punktu widzenia Tosce nigdy nie miałem nic do zarzucenia. Nie będę tym razem wyróżniał jakiś konkretnych pozycji, „J.A.C.” najlepiej wysłuchać jednym tchem.

Tak przyjemna płytka z pewnością mieści się w granicach mojej tolerancji, ale nie jest na tyle mocna, żeby wejść na pole zachwytu. Na przyszłość proponuję więcej jazzowości, bo jeśli Tosca nie pomyśli o jakiś nowych rozwiązaniach, to po prostu stanie się nudną kapelą, która chce grać modną relaksującą muzykę. Na początku myślałem, że już teraz duet można do takowych zaliczyć, ale na szczęście zadziałał tajemniczy urok tego krążka. Zachęcam do poświęcenia „J.A.C.” więcej czasu, a z pewnością dostrzeżecie wiele jego mocnych stron.

Rafał Maćkowski (el.greco)