Słyszałam kiedyś opinię, iż Björk posiada taki głos, że nawet gdyby zaśpiewała do odgłosów prania ręcznego, brzmiałoby to cudownie. Myślę, że zupełnie podobne wnioski można wysnuć przy osobie Thoma Yorke’a – z charakterystyczną barwą jego głosu i specyfiką ekspresji wokalnej, tworzy swego rodzaju markę, która zawieść zwyczajnie nie powinna.
Można polemizować, w jakiej mierze wokalista wpłynął na niepowtarzalność grupy Radiohead, nie da się jednak zaprzeczyć, iż w przypadku takich zespołów i wokalistów zmiana człowieka za mikrofonem oznacza kompletnie inny odbiór całości. Tego nie zauważa się tylko w Varius Manx. Sam fakt nagrywania solowej płyty przez tak wyrazistą osobistość nie zdziwił mnie więc jakoś szczególnie. Ten artysta udzielił się już w kilku projektach, więc na dobrą sprawę *sam* działa już od jakiegoś czasu. Teraz jednak przyszedł czas na absolutnie autorski krążek. Można by rzec – czas najwyższy.
Zdaję sobie sprawę z tego, iż muzyk nie nagrywa płyty poza swoim stałym zespołem po to, by traktować ją jako kolejny etap w rozwoju owej grupy czy porównywać ją do poprzednich dokonań, dlatego ocenianie „The Eraser” z tej perspektywy mogłoby być dla Toma krzywdzące. Ale człowiek jest tylko człowiekiem, pewne reakcje są nieuniknione, stąd powstrzymywanie się przed czynieniem aluzji i szukaniem analogii do Radiohead przy słuchaniu solowego dokonania Yorke’a, było w moim przypadku ciężką pracą. Napomknę więc jakby tylko mimochodem, iż fanów zespołu nic specjalnie nie powinno zdziwić. Słowem – odetchnijcie sobie. Z ulgą.
Porównanie do Bjork z pierwszego akapitu nie było przypadkowe (nie wynika też z mojej obsesji na punkcie tej artystki, choć prawdę mówiąc, słyszałam, że nałogowiec do nałogu się nie przyznaje). Nie mogę bowiem oprzeć się wrażeniu, iż Yorke swoim krążkiem bardzo zbliżył się do stylistyki prezentowanej przez jego koleżankę po fachu – w pełnym znaczeniu tego słowa, bo – wprawdzie wszyscy to już wiedzą, ale i tak powiem – islandzka wokalistka i lider Radiohead popełnili już razem dzieło (szukać można go na ścieżce dźwiękowej do „Tańcząc w ciemnościach”). Zbliżenie to słychać szczególnie w tytułowym utworze otwierającym album – głównie ze względu na minimalizm brzmieniowy całego utworu, pewnego rodzaju „suchość” bitu, którą nazwać by można „laptopową”… czy to coś przypomina? Mnie – przede wszystkim „Vespertine” Bjork. Ta oszczędność w formie pozwala skupić się na tym, co najważniejsze – czyli głosie wokalisty i słowach, które chce nam przekazać. Bo w atmosferze niepokoju i melancholii Thom przedstawia teksty, nazwijmy to, zaangażowane ekologicznie, politycznie i ogólnie rzecz ujmując – zaangażowane w człowieka. Co zresztą niczym nowym dla Yorke’a nie jest, jeśli przypomnimy sobie krążek Radiohead „Hail to the Thief”.
Mimo, iż dawka emocji zawarta na albumie pozorować może pewną ciężkość, to „The Eraser” jest płytą niezwykle przyjemną w odbiorze – z małą „zadrą”, którą determinuje już sam charakter brzmienia wokalu. Gdyby nie próbować analizować słów i wczuwać się w rozterki ich autora, słyszymy, że Yorke nagrał utwory bardzo delikatne, wyciszone, z pięknymi – jak zawsze – liniami melodycznymi. I mocno elektronicznymi podkładami z nie narzucającą się gitarą akustyczną. Muzyka nieobojętna na współczesność – na każdej płaszczyźnie. Mnie więcej nie trzeba.
Kaśka Paluch