ruleProjekt The Whitest Boy Alive obraca się w dosyć niebezpiecznej stylistyce. Gdy gra się spokojny akustyczny pop łatwo jest popaść w banał bądź rutynę, trudniej za to o zaskoczenie słuchaczy i przyciągnięcie ich uwagi na dłużej. Niestety, ku niedoli wszystkich krytyków, na czele zespołu stoi Erlend Øye, który nie pozwoli na to, aby do produkcji sygnowanych jego nazwiskiem wkradło się choć trochę nudy.

Wbrew temu, co napisałem kilka linijek wyżej panowie z The Whitest Boy Alive określają swoją muzykę dosyć przekornie jako „gitarowy house”. Na szczęście cała reszta spraw związanych z zespołem jest już mniej skomplikowana, żeby nie powiedzieć do bólu zwyczajna. Oto 4 znajomych: wokalista, gitarzysta, klawiszowiec i perkman po kilki latach wspólnego grania wydają w 2006 roku bardzo przyjemny album „Dreams”, zdobywając swoim lekkim i przyjemnym graniem uznanie na Starym Kontynencie. Po 3 latach powracają z nową propozycją, na której brzmienie z debiutu zostało poddane lekkiemu liftingowi. Zabieg ten okazał się bardzo dobrym posunięciem i kto wie, czy nie uczyni z zespołu czarnego konia tegorocznych podsumowań muzycznych.

Jakież to niespodzianki czyhają na nas przy pierwszej styczności z „Rules”? Jak już wspomniałem, gdy muzyk decyduje się na taką stylistykę, którą wybrał Erlend Øye z kolegami, z reguły nie możemy liczyć na brawurowe wolty i innowacje. A jednak sporo różni drugi krążek zespołu od „Dreams”. Po pierwsze, całość jest o wiele bardziej skoczna i taneczna. Z jednej strony to sprawka podkręconego tempa, z drugiej wszechobecnej mody na brzmienia stylizowane na lata 80-te. Na szczęście panowie nie decydują się na  usilne zaszczepianie na swój grunt brzmień syntezatorów, a decydują się na delikatne elektroniczne akcenty. I to właśnie drugi, dosyć istotny wyróżnik.

Nieruszony pozostał za to klimat. Kto jak kto, ale Islandczyk Erlend Øye, dobrze wie, jak przemycić do swoich utworów melancholijną, skandynawską nutę. Tak więc pomimo faktu, że „Rules” to płyta bardziej dynamiczna, to The Whitest Boy Alive nie stracili nic ze swojego chłopięcego uroku. Pozostają tak samo nienachalni, żeby nie powiedzieć introwertyczni, w swoim brzmieniu, a jednocześnie zachęcają do rytmicznego podrygiwania ciałem. Niezmiennym atutem grupy pozostaje również piosenkowość i chwytliwe melodie. Można głowić się nad wybieraniem swoich faworytów z tego zestawu, ale jego znakomita większość to prawdziwe higlighty. Jak chociażby dobrane w parę „High On The Heels” i „1517”.

Rzeczą, która najbardziej cieszy w twórczości takich zespołów jak kompania Erlenda Øye, jest to, że obrazuje ważną tendencję. Współczesna muzyka powraca do harmonii i nieprzekombinowanych dźwięków. Mamy do czynienia z mądrym czerpaniem ze źródeł bez zatracania ducha naszych czasów. To dobrze, że my, słuchacze, mamy takie zespoły jak The Whitest Boy Alive.

Rafał Maćkowski