2 maja 2006, Spodek, Katowice

Na początku była euforia: „Jak to? Prodigy? 4 przystanki od mojego domu? Tournee z największymi przebojami? Muszę to zobaczyć”. Potem nadszedł czas na serię puknięć w czoło: „Przecież wiele osób odradza; ludzie mówią, że obecne Prodigy nie ma zbyt wiele wspólnego z tym sprzed paru dobrych lat, że się wypalili”. I tak miotałem się, zaglądałem do kieszeni, odsłuchiwałem co jakiś czas zdarte płyty i wciąż jednak mówiłem sobie: pójdę. Pewnie następnym razem Keith Flint będzie już biegał po scenie Spodka o kulach i z długą brodą, więc może warto. Chyba nigdy tak nie miotałem się przed żadnym koncertem, dlatego nawet ciężko było mi sprecyzować, z jakim nastawieniem do Spodka się wybierałem. Najważniejsze tego wieczoru było po prostu dobrze się bawić. No i kurde czegoś brakowało…

Przyznajmy, Prodigy są w tym samym stopniu zespołem, którego się słucha, co grupą, o której po prostu się słyszy. Ci, którzy skupiają się na tym pierwszym, przed Spodkiem ‘czatowali’ już 2-3 godziny wcześniej. Na godzinę przed planowanym rozpoczęciem koncertu (podkreślam planowanym) przed wejściami zebrał się już ładny tłum fanów. Tu wypłynął pierwszy minus (akurat do przebolenia) – poślizg, który być może zaważył na długości występu. Tak czy siak w ten sposób przegapiłem wybrany przez samych zainteresowanych support. Perspektywa uczestniczenia w widowisku, na jakie się nastawiłem, w wykonaniu jednej z nielicznych zasłużonych ‘żywych legend’ muzyki, przesłoniła mi jednak wszystko i przyznam, że moment rozpoczęcia koncertu przyprawił mnie o wypieki na twarzy. Z jednej strony nie miałem tego szczęścia dołączyć do tłumu szalejącego na płycie, ale z drugiej pocieszałem się, że z mojego miejsca miałem świetny widok na to, co dzieje się na scenie i w jej okolicach. Jeszcze jedno ‘ale’ co do mojej lokalizacji: ludzie w wyższych sektorach bardzo długo rozkręcali się, wiele osób po prostu sobie siedziało, co w przypadku Prodigy zakrawa niemal na przestępstwo. Na szczęście wielu słuchaczy jakoś się przełamało, dzięki czemu ja sam bardziej komfortowo się bawiłem. Wróćmy na scenę, bo tam trwa właśnie niezła rozróba rozpisana na 2 głównych aktorów: Maxima i Keitha usilnie zabiegających o względy publiczności. Czy udanie? Myślę, że duża w tym zasługa temperamentu i pozytywnego nastawienia polskiej widowni. Sądzę jednak, że panowie nie pokusili się o nic, czego by nie zabrakło na granych przez nich na całym świecie koncertach. Wiele osób zarzuca muzykom rutynę i tą rutynę chyba się trochę czuło. Pierwszym jaśniejszym punktem było słynne „Breathe” zagrane dosyć dobrze, ale ja osobiście rozkręciłem się dopiero przy materiale z „Always Outnumbered, Never Outgunned”. Cokolwiek sądzę o tej płycie, nigdy nie wątpiłem w jej potencjał koncertowy. Zagrane po sobie „Spitfire” i „Hot Ride” porządnie zagrzało do tańca i mimo, że nie było rewelacyjnie, to coś zaczęło się dziać. Prodigy postawiło na terapię szokową, po tych 2 rozskakanych piosenkach zafundowało jeden z największych hitów: „Voodoo People”, numer, który zatrząsł całą płytą, ale raczej ze względu na to, jak go wspominamy jak wypadł akurat wtedy. I tak samo było w przypadku „Firestater” czy „No Good”. Show na scenie zaczęło ograniczać się po prostu do skakania muzyków na naszych oczach i niespecjalnej gry świateł. Tak naprawdę wielkie Prodigy wróciło w końcówce na dosłownie 2 przebłyski. Pierwszym z nich był „Smack My Bitch Up” – doznanie nie do powtórzenia, mantra, uniesienie, szaleństwo; zaś drugim „Out Of Space” (i tu już mniejsza zasługa tria), kiedy to do puszczonego wokalu Maxa Romeo dołączyło 6 tys. gardeł i tyleż samo par rąk uniesionych do góry. Wtedy poczułem, że jednak Brytyjczycy dali radę wykrzesać z siebie coś więcej, liczyłem na jeszcze, ale tym mocnym akcentem koncert się zakończył, a zegar odliczył jakąś godzinę i 20 minut…

To, co na pewno zepsuło ogólny obraz występu, to brak jakiejkolwiek oprawy multimedialnej, o którą tego typu muzyka aż się prosi. Do tego dochodzi nieszczególna scenografia i efektowne tylko na moment światła. Do niewybaczenia było natomiast nagłośnienie, które sprawiło, że właściwe melodie niektórych nawet najbardziej znanych numerów, klarowały się po 20 sekundach zwyczajnego dudnienia. Co do samych muzyków, to przyznam, że w konfrontacji z tą legendą, którą i ja gdzieś tam sobie wykreowałem, nie wypadają najlepiej. Tej nocy Spodek miał wybuchnąć, tymczasem zrealizowano chyba plan minimum. Z jednej strony koncert był dosyć intensywny, jeśli mamy mówić o doborze utworów, z drugiej było stanowczo za krótko, z masą niepotrzebnych przedłużeń i jakiegoś miotania się po scenie. To chyba wszystko, na co składa się moja prywatna księga skarg i zażaleń.

Nie mam zamiaru piać z zachwytu w związku z występem Brytyjczyków, nie zamierzam też radykalnie wszystkich od występów The Prodigy odciągać. Myślę, że sam fakt, iż nie znajduję w swoim tekście miejsca na większy entuzjazm, świadczy o tym, co 2 maja działo się w Katowicach, najlepiej. Nie wątpię, że dla najwierniejszych fanów sam fakt stanięcia oko w oko z idolem był już gwarancją widowiska nie z tej Ziemi, ale jak dla mnie brakowało pewnej iskry; nie czuję się zawiedziony, ale do dziś, słuchając muzyki Prodigy i wspominając ten koncert, odczuwam dosyć spory niedosyt.

Rafał Maćkowski (el.greco)