Pozory mylą
Panowie z The Cinematic Orchestra poważnie mnie wystraszyli. Najpierw, w listopadzie, zagrali koncert z materiałem, który mnie lekko sfrustrował (miałam jedno porównanie: jak Coldplay), później wypuścili singiel „To build a home”, który też wcale nie poprawił mi humoru. Mogę więc uczciwie przyznać, że do pierwszego odsłuchu „Ma Fleur” podchodziłam z taką dozą sceptycyzmu, jak rzadko. I niepotrzebnie. Sporym zaskoczeniem był dla mnie fakt, że mimo wszystko, mimo obaw i wszelkich znaków na niebie i ziemi, The Cinematic Orchestra wcale nie nagrali płyty jak Coldplay, ani jak jakikolwiek inny zespół. Nagrali płytę jak The Cinematic Orchestra. Kamień z serca. Choć nie można nie zwrócić uwagi na zmiany.
Jest pewne grono osób, którym – paradoksalnie (?) – zawsze bardziej odpowiadał krążek „Everyday” niż osławiony „Man With A Movie Camera”. Ja się do tego grona zaliczam. Wolę „Everyday” z kilku powodów, głównie dlatego, że jest spokojniejszy i smutniejszy. „Ma fleur” ma więc dużo więcej wspólnego właśnie z tą płytą. Abstrahując od utworów z wokalistami (o których za chwilę), nawet kompozycjom stricte instrumentalnym drastycznie spadło tempo i tonacja – do mollowej. Pozostały charakterystyczne brzmienia jazzowatej perkusji i basu, a większą rolę zaczął odgrywać fortepian. Niejednokrotnie na pierwszy plan wysuwa się gitara Stuarta McCalluma z bardzo lirycznym charakterem, co okazało się strzałem w dziesiątkę.
Wokaliści jakich artyści Ninja Tune zaprosili do współpracy to – wywołujący największe kontrowersje – Patrick Watson, Lou Rhodes – znana z nieistniejącego już duetu Lamb – oraz Fontella Bass czyli stała partnerka The Cinematic Orchestra. Watson budził spory od początku, czyli od momentu, w którym większość fanów usłyszało go na koncertach. Najpoważniejszym zarzutem było kopiowanie stylu Chrisa Martina (Coldplay), co de facto wpływało na brzmienie całego zespołu. To prawda. „Nowy styl” nie przypadł nam do gustu, bo na koncercie brzmiał zbyt rockowo (więcej mocy), a jako osamotniony singiel, utwór z Watsonem zbyt różnił się od tego, z czego znaliśmy grupę wcześniej. Tym bardziej niezwykłe jest, jak odbiera się go przy znajomości całego albumu, jego koncepcji i formy. To kolejna nauczka (nawet w tym roku – vide nowy materiał Oi Va Voi) dla osób, które próbują dokonywać sądów po wysłuchaniu jednego-dwóch utworów. Mea culpa.
Lou Rhodes tak naprawdę na krążku zaistniała tylko symbolicznie. W duecie z Patrickiem w „Music Box” prawie jej nie ma, choć rekompensuje nam to utwór „Time and Space”. I dobrze, to nie jest płyta Rhodes, ani Lamb, ani Watsona, ani nawet Fontelli Bass – wszyscy tylko upiększają swoim głosem pojedyncze utwory i tak pozostawiając warstwie instrumentalnej najwięcej do powiedzenia. Dzięki temu zachowane zostały prawidłowe proporcje.
Trudno ukrywać, że The Cinematic Orchestra nie powtórzyli swoich pomysłów z poprzednich albumów. Widać, że próbują zmienić kierunek o kilka stopni, przy jednoczesnym zachowaniu własnego stylu. Dopiero po wysłuchaniu „Ma Fleur” w całości możemy wyprowadzić tezę, że przemiany w brzmieniu zespołu to nie efekt kopiowania innych tudzież chęci uczynienia swojej muzyki atrakcyjniejszą marketingowo, ale dowód na progresję w twórczości TCO. Poza tym wszystkim i pomijając wszelkie porównania – to po prostu dobra muzyka.
Kaśka Paluch