stina-worldNajwiększym problemem Stiny Nordenstam, mówiąc żartobliwie oczywiście, jest to, że w 1994 roku nagrała płytę „And She Closed Her Eyes”. Każdą następną produkcję tej artystki automatycznie czy wręcz podświadomie przyrównuję do tego krążka i nie inaczej było z najnowszym – „The World Is Saved”.
Na pierwszy „rzut uchem” zdawać by się mogło, że Stina nagrała album, który nie ma tak zwanego startu do tego, sprzed paru lat. Artystka postawiła na odejście od nowatorstwa i chyba całe szczęście, bo to, co muzyk potrafi wtedy zrobić ze swoimi utworami przynosi często opłakane skutki (choć w świecie downtempo zdarza się to akurat i tak bardzo rzadko). Jest więc ten sam delikatny, infantylny głos, minimalizm instrumentalny, zwłaszcza w kwestii perkusji. Jest też dużo akustyki i szczególnie bliskich mi instrumentów smyczkowych. Muzyka spokojna, wyciszona, delikatna, taka, którą zagłuszyć może nawet szum jesiennego deszczu za oknem. Zresztą „jesienna” to słowo, które najtrafniej określa tę płytę. Jest jak ta pora roku – refleksyjna, melancholijna, z miejscowymi prześwitami ciepłych barw, kolorowych – lecz jednak spadających – liści. Im lepiej poznaję 11 nowych utworów pani Nordenstam, tym bardziej je lubię. Moim faworytem jest „Butterfly” – przede wszystkim ze względu na ciekawą melodykę, poza tym to także jedyny utwór na płycie z taką masą brzmieniową.

I byłby to album bezapelacyjnie znakomity, gdyby nie istnienie wspomnianego wcześniej „And She Closed…”. Jego echa wciąż wybrzmiewają mi w głowie przy słuchaniu „The world is saved”, w którym brakuje mi takiego kawałka jak „See You Again” (gdy go słucham, istnienie grawitacji w otoczeniu najbliższych 5 metrów kwadratowych poddawane jest naprawdę szczerym wątpliwościom). Mimo wszystko, to płyta jak najbardziej udana i godna poświęcenia jej paru chwil. Szczególnie teraz, kiedy za oknem… tak jak na krążku.

Kaśka Paluch