Ciężko mi sobie przypomnieć kiedy ostatnio jakaś płyta wywołała we mnie tyle ambiwalentnych uczuć.
Stereo MC’s są dla mnie grupą szczególną i wyjątkową, a do każdego ich utworu podejście mam niezwykle emocjonalne, by nie rzec – sentymentalne. To zespół, który ma jedną, poważną „wadę” – nagrali album „Connected”. Historia acid jazzu, trip-hopu i hip-hopu musi obejmować ten krążek, by mogła być kompletna. Ani jednego słabszego momentu, od początku do końca perfekcyjnie wygrane, zarapowane i wyśpiewane. Parę lat temu towarzyszył bez przerwy na kasecie magnetofonowej, teraz towarzyszy na płycie CD – geniusz.
I nie jest to jedyna tak dobra płyta w dorobku Anglików – podobne peany mogę piać na cześć debiutanckiego „33-48-75” czy „Supernatural”. Przy ostatniej „Deep Down & Dirty” zaczęły się schodki – mnie samej krążek przypadł do gustu, wielu jednak uznało go za zbytnią bliskość z dźwiękami muzyki stricte komercyjnej i ja również poczułam, że Stereo MC’s zmieniają „upierzenie” zmierzając w niekoniecznie przez nas pożądanym kierunku.
Dlatego też do „Paradise” podeszłam, można by rzec, z zamkniętymi (ze strachu) oczami. Jeden z pierwszych wniosków po wysłuchaniu całości? Jeszcze nigdy nie nagrali tak mocno acid jazzowej płyty. Zawsze byli kojarzeni z tym gatunkiem, ale przy okazji najnowszego krążka wykorzystali jego najsłodszą odmianę. Innymi słowy – bliżej Brand New Heavies czy Incognito, niż Us3 z pierwszej płyty. Jeszcze inaczej – bliżej Us3 z ich ostatniej płyty! I to właśnie jest w tym wszystkim najbardziej bolesne.
Motywy muzyczne, tematy, wokale żeńskie – skądinąd nienajgorsze – konstrukcje utworów, napięcia i rozładowania, brzmienie, barwy elektroniczne wymieszane z żywym graniem – świetnie! Ale to jest Stereo MC’s, goście, którzy z okładki trzeciej płyty wyglądali na nas zza zielonych listków i grzybków! Na „Paradise” jest grzecznie i ciepło – mniej hip-hopu, więcej popu. Kompletnie zagubił się urbanistyczny klimat. Tu w ogóle jest jakiś klimat?
A jednak znalazło się parę utworów, przez które właśnie, moje odczucia względem słuchanej muzyki nie mogą być jednolite. Począwszy od pierwszego „Warehead”, który mnie oszukał (jest w sumie typowy dla grupy i myślałam, że tak już zostanie przez całą płytę), przez „Sun” – z rewelacyjnym groovem, energią i absorbującą ucho wymianą wokali, aż po trip-hopowe zakończenie z „Breath Out” i „Out of control” – bez głosu, za to z bongosem i mrocznym klimatem.
Reasumując – jeśli spojrzymy na ten krążek z pozycji słuchacza oceniającego muzykę od strony muzycznej, technicznej i wykonawczej, stwierdzić musimy, że jest to potężna dawka profesjonalizmu. Ale… z punktu widzenia miłośnika zadziornego, niepokornego image’u Stereo MC’s, który w ten specyficzny sposób wyróżniał ich spośród wszystkich innych zespołów, poczujemy przesłodzenie jak po trzech kieliszkach czekoladowego likieru i ciastku z kremem.
Z tą płytą polecam obchodzić się ostrożnie.
Kaśka Paluch