Zaskakujące. Sofa Surfers – grupa, którą poznałam dzięki utworowi „Sofa Rockers” z najbardziej delikatnej, spokojnej i subtelnej składanki jaką znam, czyli „K&D Sessions”, zespół, który funkcjonował jako ikona trip-hopu, którego ostatnia płyta – może i niezbyt zachwycająca, ale na pewno w temacie – nagrana została z raperami, teraz… teraz gra rock. Po tym, jak przeczytałam informację o metamorfozie zespołu, ciężko mi było wyobrazić sobie jak może brzmieć muzyka rockowa wykonywana pod szyldem Sofa Surfers – można by rzec kolokwialnie „to się w głowie nie mieści!”.
A tu kolejne zaskoczenie. Nie dość, że słuchanie płyty nie okazało się traumą, to jeszcze wszystko wskazuje, iż jest to bardzo dobry krążek. Teraz trzeba tylko wyjaśnić sobie – z czyjego punktu widzenia: rock-fana czy triphop-fana?. Jasne jest, że ja mogę stanąć tylko za opcją drugą, bo prawdziwą fanką rocka nigdy nie byłam. Tak więc z perspektywy maniaczki trip-hopu, z całym arsenałem odniesień wyciągniętych z tego gatunku, stwierdzam, że Sofa Surfers grają i śpiewają naprawdę przyzwoicie.
Klimatycznie dalej jesteśmy w domu, co znaczy, że atmosferę mamy mroczną i nieco ciężką. Plusem, słyszalnym już od pierwszego utworu, jest hipnotyczne powtarzanie motywów w sekcji instrumentalnej (acz charakterystycznych, tak zwanych „przejściówek” perkusyjnych czy wychyleń gitarowych nie brakuje, choć muzycy dawkują nam to w odpowiednich proporcjach). Ciekawie też prezentuje się wokal Mani Obeya, który bez szczególnej wirtuozerii pieśniarskiej, bez pretensjonalności i zbędnego dramatyzmu, za to z przyjemną dla ucha barwą głosu, po prostu dobrze wywiązuje się ze swoich zadań. Proste motywy gitary i basu – zwłaszcza w pierwszych utworach – wprowadzają element swoistego transu, każą skupiać się na brzmieniowym i – jeśli można użyć takiego określenia – pozakonstrukcyjnym aspekcie utworów. Tu automatycznie przychodzi do głowy wniosek, ze wiedeński kwartet zajął się nie tyle graniem rocka, co postrockowym eksperymentem – i chodź do Radiohead mimo wszystko jeszcze trochę im brakuje, to właśnie w kategoriach tej stylistyki należy rozpatrywać wartości „Sofa Surfers”.
Ciekawe, że w 2005 roku pojawiło się kilka głośnych (przynajmniej w naszym gronie) premier, z czego większość przejawia jakieś ciągoty do muzyki gitarowej – począwszy od Sigur Ros, którzy zagrali mocniej, niż zwykle, przez Yonderboia, mieszającego trip-hop z rockiem, po Anję Garbarek, która zamiast – czego się wszyscy spodziewali – zaprezentować nam krążek jazzowy, przesiadła się na gitarowe riffy. Teraz jeszcze Sofa Surfers. Zjawisko do przemyślenia na długie, zimowe wieczory.
Najnowsza płyta z Austrii spodoba się tym, którym owa tendencja rockowa nie przeszkadza. Niestety miłośnicy czysto trip-hopowego, downtempowego Sofa Surfers nie mają tu czego szukać. Ale myślę, że pogodzili się z tym już przy „Encounters”.
Kaśka Paluch
płyta zrecenzowana dzięki uprzejmości Sonic Records