sigurros-medDzikość serca

Kojarzycie taki zespół Sigur Rós? Niesamowita islandzka kapela, istniejąca już prawie piętnaście lat. Coś jest w ich muzyce takiego, że zdaje się ona namacalnie przedstawiać dziką, tajemniczą islandzką przyrodę. Tak mi się na usta ciśnie, że ich muzyka to taki bardziej melodyjny ambient z wokalem. Jakby wam to przedstawić najlepiej? Ciężko chyba jednoznacznie określić ich styl, a moim zdaniem, muzyka Sigur Rós nigdy nie jest stała. W zależności od pory dnia, od nastroju, od pogody – zawsze brzmi nieco inaczej i wywołuje różnorodne uczucia i emocje. Czasami ma w sobie coś przerażającego, często błyszczy w powietrzu jak kryształki lodu. Jeżeli kojarzycie takie Sigur Rós, jeżeli kochacie ich właśnie za ten niepowtarzalny klimat, jeżeli rozczarowaniem lub przykrym zaskoczeniem był dla was album Takk…, sprzed trzech lat, to nie sięgajcie pod Međ suđ í eyrum viđ spilum endalaust.
I znowu internetowe fora i serwisy muzyczne oraz komunikatory i telefony aż drżą od kłótni na temat, czy najnowsze dzieło Sigur jest dobre, czy złe. Jak zwykle ja stwierdzę, że tego nie można jednoznacznie określić. Wartość pozytywną lub negatywną dzieła oceniamy subiektywnie, pod wpływem różnych czynników, osobistych przeżyć i emocji, i nigdy chyba nie uda nam się jej uogólnić. Nie ulega wątpliwości fakt, iż Sigur Rós przestało być zespołem delikatno-tajemniczym. Już kilka lat uświadamiają oni swoich słuchaczy, często zdobywając dzięki temu rzesze nowych, iż czasy migotliwych elfów minęły a przyszły czasy zdecydowanych islandzkich chłopaków, którzy nie boją się ostro uderzyć w gitary, jeśli przyjdzie im taka ochota. Takk… zebrało sporo negatywnych opinii, nieśmiało jednak przebłyskiwały również jakieś pochwały. Po trzech latach zwolennicy twórczości Islandczyków do roku 2005 nie zmienili zdania i choć, wierni zespołowi, zakupili najnowszy krążek, to jednak opuszczają ze zrezygnowaniem głowy odkładając go czym prędzej na półkę. A ja mówię: mamy dwa Sigur Rós! I jedno i drugie jest doskonałe. Chcąc zatopić się w miękkich, delikatnych, przytłumionych dźwiękach sięgam po Ágætis Byrjun, z zainteresowaniem i aprobatą wysłuchałam jednak tak ostro odrzuconego przez większość, nazywanego symfonicznym i prawie rockowym Takk…. Dostając album najnowszy szykowałam się na nowe doznania. Bo teraz Sigur zaskakują, nieco ogłuszają, ale dają szansę na przestawienie się na nowe muzyczne fale. I chwała im za to. Zmiany są ponoć kołami zębatymi rozwoju.

Jest mocniej, powiedziałabym, że jak na Sigur Rós, jest wręcz drapieżnie. Więcej muzyki samej w sobie, więcej mięsistego brzmienia, które czasami wręcz zaskakuje. Pojawiają się nawet chóry. Uważać trzeba na ballady, które początkowo zdają się być akustycznymi – jak Ára bátur – rozwijają się jednak w utwory rozbrzmiewające pełnią dźwięku symfonicznego, w odczuciu niemal patetycznego. Nie wątpię iż trochę zaskoczył, a niektórych może nawet i zgorszył wypuszczony tuż przed premierą albumu teledysk do Gobbledigook. Dzika hałastra nagich Islandczyków biegająca po lesie, w tym Jonsi z zacięciem grający patykami na drzewie. Osobliwe. Ale ten teledysk świetnie nastawia nas na klimat całego krążka który właśnie trochę taki jest: dziki, nieprzewidywalny, piękny, jak czysta natura, czasem zbyt patetyczny, jak wybujałe korony drzew. Z brzęczeniem w uszach gramy bez końca – tak właśnie brzmi tytuł albumu. Jak wiemy, niektórym brzęczenie nie przeszkadza innych doprowadza do szału.

Dziewiąty już, nowy stylistycznie album jednej z najpopularniejszych grup muzycznych, drugi z kolei, który dzieli fanów na dwa zaciekłe obozy. Kolejny krążek, przy którym rozkładam ręce i wzdycham: „Ależ oni nie mogą stać w miejscu…” No bo nie mogą. Sądzę, że za kilka lat każdy znajdzie w twórczości Sigur Rós coś dla siebie. Póki co zalecam cierpliwość i bliższy ogląd. Bo warto.

Jadwiga Marchwica