Sayag Jazz Machine poznałam… na zdjęciach. Na pierwszym ich koncercie w Polsce, fotograf naszego portalu zrobił fotorelację, z której przy pierwszym kontakcie uderzało jedno: energia. Później usłyszałam ich muzykę – szalenie eklektyczną, złożoną, z tendencjami do szaleństwa, a jednocześnie podszytą francuską âme, duchem delikatności, który charakteryzuje twórczość z tamtych rejonów już od setek lat.
Twórczość paryskiego sekstetu była na tyle magnetyzująca, żeby nie tylko nie ściągać słuchawek z uszu, ale przede wszystkim chcieć coraz więcej. Tym bardziej z przyjemnością przystąpiłam do recenzji estetycznie wydanego w digipacku albumu. Wiedziałam czego mogę się spodziewać po „No Me Digas”, przeszło mi nawet przez myśl by pójść śladami Maxima z ostatnich dni*, ale nie mogłam sobie odmówić wciskania „play” aż do zdarcia nadruku na sprzęcie grającym. Zaczynamy więc podróż po całej mapie muzycznych gatunków.
Teoretycznie Sayag Jazz Machine to electro-jungle z domieszką hip-hopu. Od razu jednak słychać, że ta definicja muzyki Francuzów razi niekompletnością. Łatwiej byłoby powiedzieć czym Sayag Jazz Machine nie jest. Nie jest to na pewno zespół country. Nie grają też rock’n’rolla. Całej reszty możemy się tu na upartego doszukać – łącznie z muzyką klasyczną (quasi-operowy zaśpiew w „Travelling”). Raz jest jazzowo, raz yassowo, drum’n’bass’owo, jungle’owo, trip-hopowo, ambientowo, hip-hopowo, a nawet folkowo – jeśli mówimy o fragmentach folku wschodniego. Chcecie skocznych kawałków? Proszę bardzo. Chcecie głośnych? Here you are. A może czegoś wyciszającego? No problem. „No me digas” to istny kalejdoskop emocji, brzmień i struktur.
Instrumentarium jest równie mocno zróżnicowane, co same kompozycje. Od komputerowego programmingu przez dęciaki (klarnet, saksofon flet), instrumenty smyczkowe (kontrabas) i akordeon po – rzecz jasna – głos. I żeby było śmieszniej – wokalistów też mamy kilku. Jedni rapują, inni melodyjnie śpiewają. Co więcej – raz po francusku, raz po angielsku, a raz po niemiecku. Jak przy mało którym albumie, tu mogę z czystym sumieniem i ręką na sercu przysiąc: nie będziecie się nudzić. A trzeba pamiętać, że „No Me Digas” i tak zdaje się być bardziej wyhamowany niż poprzednie krążki.
Pierwszy kontakt z tak złożonym gatunkowo albumem może być szokiem. Jednak z każdym kolejnym przesłuchaniem, staje się on coraz bardziej przystępny by potem pokazać, że wyłapywanie w nim niuansów i detali to znakomita rozrywka.
„No Me Digas” jest prominentnym argumentem za tezą, iż instytucja definiowania gatunkowego muzyki dawno już przestała być potrzeba, a stała się wręcz uciążliwa. Poświadcza też wiekowej kultywacji wypuszczania dobrych brzmień zza granicy kraju burgundzkiego wina. Bardzo jasny punkt współczesnej muzyki.
Kaśka Paluch
* magazyn Maxim zasłynął publikowaniem recenzji bez odsłuchiwania albumów za to na podstawie „ogólnego wrażenia i prognoz”. Oczywiście sugestia jakobym rzeczywiście miała mieć tego typu czarne myśli, jest niesmacznym żartem 😉