thirdNa trzecią płytę protoplastów trip-hopu czekaliśmy kilka lat. Portishead nie pierwszy raz są przedmiotem szerokich dyskusji, kontrowersji i skrajnych opinii. Ponieważ to ważna dla nas płyta, postanowiliśmy nie ograniczyć się do jednej opinii – zwłaszcza, że ocena „Third” podzieliła też naszą redakcję. Prawie na połowę – z jednej strony hit, z drugiej kit, a z jeszcze innej: ambiwalencja. Zapraszamy Was do lektury tej przerośniętej recenzji… i wyciągnięcia własnych wniosków.

Kaśka Paluch:

Nawet starcie z „Voltą” Bjork nie było tak trudne, jak potyczki z najnowszym albumem Portishead. Ilość obaw, uprzedzeń, nadziei, złości, frustracji, zdegustowania i lęku, jakie nagromadziły się przez te osiem lat w świadomości zbiorowej fanów grupy sprawiła, że nikt chyba tak naprawdę nie był w stanie podejść do „Third” spokojnie, z chłodnym dystansem i profesjonalnym obiektywizmem.

Gdy płyta tylko wypłynęła do Sieci, zaczęły pojawiać się pierwsze domorosłe recenzje wannabe krytyków muzyzcznych, którzy na swoich wordpressach i innych bloxach używali sobie równo jadąc po Portishead. Kiedy podobne – często powielane – słowa zaczęły pojawiać się też w wypowiedziach osób przynajmniej pozornie kompetentnych, przypomniały mi się słowa mojego znajomego: wy jesteście już tak zmanierowani, że daję głowę, że nowe Portishead wam się nie spodoba, choćby nie wiem co nagrali. Ot, dla zasady.

Kiedy obserwuję to, co dzieje się wokół „Third”, trudno mi nie dać wiary powyższym słowom. Krytycy wyliczają wady i niedociągnięcia płyty, słuchacze w komentarzach wpisują „probably their best album ever”, „sultry, intense, moody, brilliant as ever!”, „what an amazing album!”. Jak mało kiedy stanę po stronie większości. „Third” mi się po prostu podoba.

Gdybym oczekiwała klimatu i atmosfery „Dummy” tudzież „Portishead”, pewnie bym się srogo zawiodła. Sądzę jednak, że ta portisheadowa stylistyka, została wyczerpana na wspomnianych dwóch albumach plus „Roseland NYC Live” i powrót do niej byłby – przynajmniej przeze mnie postrzegany – jako odcinanie kuponów, jaskrawy akt wtórności. Muzycy Portishead stanęli więc przed bardzo trudnym zadaniem – zrobić krok do przodu, ale w takiej odległości, żeby nie przegiąć w żadną ze stron. Wyszli z tego zadania obronną ręką.

Parafrazując jeden z przytoczonych komentarzy, „Third” to duszny i emocjonalny materiał. I’m just emotionnaly undone – śpiewa Beth rozedrganym, niemal płaczliwym głosem, w towarzystwie minimalistycznie zaaranżowanego akompaniamentu, głównie perkusyjnego, z harmonią przytrzymaną właściwie na jednym akordzie. Melodia prowadzona przez Beth w refrenie – gdzie dochodzi jeszcze fortepian i wszystko zaczyna się delikatnie rozwijać – sprawia, że „Magic Doors” stają w moim prywatnym plebiscycie w piątce najlepszych utworów Portishead.

Depresyjne teksty, parny, klaustrofobiczny klimat, suche i chropowate brzmienia, oszczędna instrumentacja – w tym wszystkim czuć starego ducha Portishead, a jednak nie da się ukryć – nagrali coś innego. Jest transowy i hipnotyczny „We Carry On”, ciężki quasi-rockowy „Threads”. Niestety jest też „Deep Water” z przygrywką banjo – wypadek przy pracy. Głos Beth Gibbons jeszcze nigdy nie był tak histeryczny i przenikliwy jak tu. Z jednej strony przypomina mi to stare Goldfrapp, z drugiej – pierwsze płyty Anji Garbarek. Jak dla mnie – może tak zostać.

Uwielbiam i darzę ogromnym sentymentem dwie pierwsze płyty Portishead. „Glory box”, „Sour Times”, „Roads”, „Only You” i wiele innych tytułów, które wymieniam jednym tchem, to kawałki, przy których miękną mi kolana. Zasługa tej grupy w historii muzyki jest nie do przecenienia. Nie zmienia to jednak faktu, że „Third” to album, który kupiłabym nawet wtedy, gdyby jego autorami nie byli Portishead. Po prostu lubię tę muzykę.

Rafał Maćkowski:

Mówi się, że, gdy Bóg chce nas ukarać, to spełnia nasze marzenia. Chyba każdy bez bicia przyzna się, że po cichu liczył na nowe Portishead, chciał usłyszeć Beth i kolegów w nowej propozycji i rozkoszować się depresyjnym trip-hopem raz jeszcze. I kiedy nic nie wskazywało na to, że doczekamy kolejnej po „PNYC” pozycji w dyskografii Brytyjczyków, dostaliśmy do rąk „Third”. Bynajmniej nie jest to płyta, na którą czekałem. Pierwsze wrażenie, jakie odniosłem po przyswojeniu całości, jest następujące: bristolskie trio po wydaniu koncertówki poddało się 10-letniej hibernacji, a kiedy z niej wyszło, nagrało płytę jak gdyby nigdy nic, nie bacząc ani na trendy (o tworzeniu nowych nie ma mowy), ani na to, co się w muzyce zdążyło wydarzyć i co zdążyło przeminąć. To, co zmieniło się w brzmieniu Portishead, to ewidentny zwrot w stronę brudnych brzmień gitarowych i lekkie podkręcenie tempa w niektórych numerach (co akurat wypadło interesująco). Tradycyjnie płyta zawiera 11 kompozycji, z czego zaledwie kilka zasługuje na miano naprawdę dobrych. Mam tu na myśli: „The Rip”, „Nylon Smile” i „We Carry On”. Gdyby nie jednostajność singlowego „Machine Gun” również tę kompozycję uznałbym za frapującą. Reszta jest zbyt przytłaczająca i monotonna, bez ciekawszych pomysłów czy rozwiązań, słowem: przecieka między palcami. Oberwie się również Beth. Co prawda może być spokojna o miejsce w moim top10 ulubionych wokalistek, ale prawda jest taka, ze tym razem nie potrafiła mnie zaskoczyć. Przypomnijcie sobie single z „Dummy” – na każdym z nich Gibbons brzmi nieco inaczej, zaskakuje i uwodzi, tym razem (nie schodząc oczywiście poniżej pewnego poziomu) momentami męczy. Z odsłuchu na odsłuch do płyty można się przyzwyczaić, nikt nie może odmówić materiałowi rzetelnego podejścia, paru smaczków (czy to gitarowych, czy bliższych electro), stylowego klimatu i kilku dobrych piosenek. Ja to wszystko dostrzegam, jednak w obliczu takiego upływu czasu i takiej klasy, jaką prezentuje (/prezentowało) Portishead, to wciąż za mało. Nie wypatrywałem płyty, której „da się posłuchać”. Dla mnie „Third” to szklanka do połowy pusta.

Jadwiga Marchwica:

Podstawowe pytanie, jakie powinniśmy sobie zadać jest „czego oczekujemy?”. Często stwierdzamy, że artysta stworzył coś, co zupełnie odstaje od reszty jego twórczości, potem nie podoba nam się, że ktoś inny nagrywa wciąż w tym samym stylu. Zróżnicowanie i podobieństwo sprowadzają nasze dyskusje na poziom ognistych kłótni, a i tak nie umiemy się jednoznacznie określić.

Portishead: ikona trip hopu, najbardziej wymowna muzyka wszechczasów, najbardziej milczący zespół dekady. O nagraniu trzeciego krążka zaczęły już chodzić anegdotaki i legendy. że nie nagrają, że zaproszą do współpracy świecącą Gwiazdeczkę Popową, że będzie instrumentalnie, że… Zostawieni w męce niedosytu fani trip-hopu przetrwali jednak i oto dochodzą do Ziemi Obiecanej, która po tylu latach wydaje im się tak samo szara, jałowa i nieprzyjazna jak pustynia, przez którą wędrowali.

Sursum Corda [w górę serca], jak to się ładnie po łacinie mówi. Przygotujcie się na Portishead naznaczone doświadczeniem i długoletnim stażem muzycznym. „Third” nie ma w sobie ni kszty ciemnego, sennego smutku. Obfituje w nastroje ciężkie i lepkie, jak smoła. Powoli przelewa się przez głośniki niczym gorąca magma wulkaniczna. Efekt jest taki, że do albumu trzeba się przyzwyczaić i zrozumieć, ale kiedy odblokujemy się z zapętlonego w świadomości „Dummy” odkryjemy zupełnie nowe, bardziej minimalistyczne, bardziej mięsiste, ale wciąż dobre Portishead.

Rozdzierający głos Beth Gibbons, przesycenie efektami elektronicznymi (od prostych podkładów i rytmu, po dręczące motywy wrzynające się w skronie – jak w „Plastic” czy szeroko dyskutowanym „Machine Gun” ), ciepłe brzmienie gitary. Fakt – klaustrofobicznie, ciężko, depresyjnie, ale jakże pięknie. Warto było przetrwać te dziesięć lat, Portishead dostaną jeszcze swoje laury dzięki którym Beth będzie mogła powtórzyć: „I don’t know what I’ve done to deserve you”. („Nylone Smile”)

Maciej Konarski:

Na początku był szok. Co prawda nie stan przedzawałowy, jak w przypadku „The Outsider” Shadowa, ale na pewno spore zaskoczenie. Wiadomo, czym charakteryzował się styl Portishead z poprzednich albumów. Otóż na nowej płycie wszystko poszło się kochać (wybaczcie to swawolne określenie). Wszystko oprócz melancholii / depresyjności.

Portishead 2008 A.D. brzmi ascetycznie, jakby niedbale, trochę retro (lata 60/70), czasem agresywnie. Przychodzi mi do głowy jeszcze jeden termin: psychodelia. I uważam, że najlepiej oddaje istotę „Third”. Oczywiście nie oznacza to, że Portishead gra, jak Pink Floyd na pierwszych płytach – w końcu psychodelia ma wiele wspólnego z trip-hopem. Wystarczy przysłuchać się dokładnie partiom instrumentów: brudnej, trochę niestarannie nagranej gitarze, pętlom, czy archaicznym, nieco „kwaśnym” klawiszom (m.in. dziadek Moog – król syntezatorów). Najpełniej wyraża to „We Carry On”: zapętlony klawiszowy sampel (prawie jak budzik albo alarm pożarowy), prosty ale napastliwy rytm i szorstka, momentami zdysharmonizowana gitara mogą przyprawiać o oderalnienie – intrygujące. Jest jeszcze świetny „Magic Doors”, płynący jak „Venus in Furs” legendarnego The Velvet Underground – podobny efekt osiągnięty innymi środkami.

Niestety nie wszystkie utwory są jednakowo interesujące. Odniosłem wrażenie, że Brytyjczycy wpadli w pułapkę minimalizmu. Niektóre utwory są tak prosto zaaranżowane, że gdyby wyciąć z nich wokal, nie zostałoby nic godnego uwagi. Od razu nasuwa mi się „The Rip” – bajkowa (sic!) melodia grana najpierw na gitarze, później na klawiszach razi pretensjonalnością i pasuje do melancholijnego śpiewu Beth, jak musztarda do czekolady. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem początek singlowego „Machine Gun”, myślałem że nagrał go :wumpscut: – twardy, szorstki bit, taka sama gitara, wokal i… to wszystko – niestety tak wygląda utwór w przeważającej części. To właśnie główny problem tego albumu – brakuje mu interesujących szczegółów, które pozwoliłby cieszyć się nim dłużej. Niestety.

Co ciekawe, „Third” wzbudza skrajne opinie, nawet w obrębie poszczególnych utworów. Zespół poszukuje nowych rozwiązań i to jest godne pochwały – dobrze rokuje na przyszłość. Osobiście, na początku byłem mocno rozczarowany. Spodziewałem się raczej hiszpańskiej inkwizycji, niż takiej zmiany. Jednak kiedy zapoznałem się lepiej z materiałem (i zapomniałem o nazwie zespołu), przekonałem się do jego części. Szkoda, że tylko do części.