Ledwie fani bristol sound zdążyli ochłonąć po drugim albumie grupy pod tajemniczym tytułem “Portishead”, a do ich rąk trafia trzeci krążek. Czyżby pionierzy trip-hopu mieli zamiar zwiększyć częstotliwość wydawanych płyt? Nic bardziej mylnego. Od tamtego czasu nastała głucha cisza ze strony zespołu (pomijając DVD), a płynące nuty i oklaski publiczności w sali przykrył kurz…
Moje nastawienie do płyty było pełne sprzeczności. Z jednej strony cieszyłem się, że znane i lubiane trip-hopowe kawałki będę mógł usłyszeć w wersjach koncertowych, ale z drugiej zastanawiałem się, czy to nie jest coś w rodzaju podsumowania i pożegnania. Trip-hop live? To niezwykle ciekawa propozycja, dlatego zainteresowało mnie zestawienie tak psychodelicznej muzyki z orkiestrą pod dyrekcją Nicka Ingmana. Wychodziłem z założenia, że ten gatunek nie jest adekwatny do wielkich sal koncertowych, a jednak cały band pokazuje nam klasę i zaprasza do wędrówki po dwóch niezwykłych long playach, sprawiając, że tego typu występ staje się niezwykle kameralny.
Krążek otwiera „Humming” z półtoraminutowym wstępem, który trochę obnaża wokalnie Beth Gibbons. Nie inaczej jest z kolejnymi dwoma utworami, przy czym „All mine” sam w sobie jest tak doskonałą kompozycją, że pozostawia miłe wrażenie. Nie ukrywam, że na płycie bardzo chciałem usłyszeć zarówno ten singiel jak i „Over”. Czwarta piosenka jest jednocześnie pierwszą, na którą publiczność reaguje spontanicznie już po kilku pierwszych dźwiękach. Oto „Mysterons” z ciekawym symfonicznym zakończeniem. Zapewne dla połowy widowni koncert rozpoczął się właśnie w tym momencie. Szczególnie urzekł mnie czarujący „Glory box”, czyli specialite de la maison. Niewykluczone, że słuchacze zlinczowaliby Portishead, gdyby nie zagrali tej sztandarowej kompozycji. A potem „Sour times”.
Zaskakująca aranżacja czyniąca jeden z najpopularniejszych utworów tej formacji jeszcze bardziej depresyjnym i ponurym, jedyna z resztą zmieniająca go nie do poznania. Zareagowałem nie mniej spontanicznie niż publiczność. Kolejne odmienione dzieło to „Strangers” zamykający album. Również tutaj, silniej niż na poprzednich płytach, pałeczkę pierwszeństwa przejmują smyczki, co bardzo ubarwia i wywołuje salwę niekończących się oklasków.
Osobiście trzeci LP traktuję jak osobną, kolejną płytę Portishead, a nie tylko próbę przypomnienia największych hitów zespołu. Soczyste solówki gitarowe, popisy perkusyjne i błądzące skrzypce nadają nowy wymiar „oklepanym” utworom. Wiele osób czuło się zawiedzione (nie wiedzieć czemu) drugą płytą zespołu, z której utwory dominują, dlatego „PNYC” nie polecam słuchaczom o podobnych odczuciach. Jeśli chodzi o pozostałych, to chyba nie muszę specjalnie zachęcać do tego godzinnego psychodelicznego seansu z Beth, Adrianem i Geof’em. Każdy przecież wie, jaką niesamowitą atmosferę potrafią stworzyć płyty LIVE. Czasem wystarczy zamknąć oczy i przyłączyć się do oklaskujących jedną z najważniejszych kapel trip-hopowych…
Rafał Maćkowski (el.greco)