portishead„I don’t know what I was doing. I couldn’t find a thing. I had no particular ideas. I had nothing I was happy with.” (pewien zagraniczny recenzent).
Pierwszy album grupy Portishead spopularyzował gatunek trip-hopu, ale w nieco odmiennej wersji niż tej, jaką prezentuje na przykład Massive Attack. Mniej melodyjności, zróżnicowania, żadnego rapowania i powolne, narkotyczne brzmienia, bardzo zbliżone do jazzu lecz określane mianem „zabrudzonych”. Nic dodać, nic ująć – muzyka Portishead kojarzy się z zadymionymi pubami, smutnym i ciemnym miastem nad ranem.

Mimo, iż to właśnie do „Dummy” należą utwory kojarzące się z wizerunkiem grupy, jak choćby znany wszystkim, sztandarowy „Glory Box” na drugim albumie także znajdziemy kompozycje niemal historyczne. I mam tu na myśli utwory jak „All Mine”, „Cowboys” czy „Only You”. Słuchając charakterystycznego głosu Beth Gibbons ma się wrażenie, iż jest on w stanie przebić się nawet przez ścianę lodu – roztapiając go po prostu. Tego wokalu nie można pomylić z żadnym innym, ponadto porwę się na stwierdzenie, iż bez Beth Portishead nie miałoby w swojej muzyce tego, co ma. Nie wiem, czy jakakolwiek inna wokalistka lepiej (lub równie dobrze) zbudować taką atmosferę na tle dźwięków generowanych przez jej kolegów z grupy – Adriana Utleya i Geoffa Barrowa.

Mimo, iż „Portishead” został wydany siedem lat temu, zasługuje na uwagę. Choćby dlatego, że od roku 1997 nie wymyślono już czegoś tak nowatorskiego, a także dlatego, że choć album jest rewelacyjny, wciąż pozostaje pod cieniem starszego brata „Dummy”. Ma on ogromną wartość także z innego względu – to właściwie ostatnie słowo grupy do tej pory (bo nie liczę solowego projektu Beth Gibbons). Wciąż czekamy na nowy krążek, który zapowiadany jest już zbyt długo (i bez większych efektów). Cóż, zanim się pojawi, zostaje nam zdzieranie dwóch perełek jakie w czasach rozkwitu trip-hopu nagrało Portishead.

Kaśka Paluch