dzemsesjeKiedy dowiedziałam się, że zespół Plazmatikon wydaje debiutancki longplay, poczułam się jakby ktoś zrobił mi prezent urodzinowy. Kibicuję bowiem tej grupie już od czasu gdy pierwszy raz usłyszałam ich muzykę z darmowych mp3 dostępnych na oficjalnej witrynie. Później przyszedł czas na Epkę, a samą recenzję piszę na kilka godzin przed koncertem w zakopiańskim klubie Ampstrong… i właśnie à propos…

Znamienne, że debiut Plazmatikonu nosi tytuł kojarzący się z żywym graniem (od „jam session”, a nie od „dżemu”, żeby wszystko było jasne) i sam takowym jest. To zbiór ośmiu utworów nagranych na żywo. Bo Plazmatikon początkowo i przez dłuższy czas funkcjonowali właściwie jako zespół koncertowy. Płyty nie było, było za to sporo imprez na żywo, szczególnie w obrębie Warszawy, choć nie tylko. Nadszedł wreszcie moment, w którym dżemsesje Plazmatikonu możemy sobie zabrać do domu i odtwarzać aż do zdarcia nośnika.

Sam zespół swoją twórczość opisuje jako trip-hop, drum’n’bass i breakbeat grany na instrumentach z czasów Związku Radzieckiego i polskiego komunizmu. Zdziwi się jednak ten, kto oczekuje Massive Attack tudzież Breakbeat Era w wersji PRL. Plazmatikon wykorzystują wiele nie tylko z wymienionych wyżej gatunków, ale w ogóle z całej muzyki klubowej, tylko, że żaden z tych elementów nie jest klarownie wyodrębniony. Mamy tu sporo house’u, synth popu, downtempo i trip-hop także się znajdą (a jakże), gdzieniegdzie powieje funkiem. Konstrukcja kompozycji – jak to zwykle bywa przy jam sessions – oparta jest głównie na improwizacyjnej ewolucji. „Zwrotka – refren – zwrotka” to schemat, który Plazmatikon zdecydowanie odrzucają. Jedynym wspólnym mianownikiem jest brzmienie, które zwraca na siebie uwagę momentalnie – i podejrzewam, że zwracałoby ją nawet u tych słuchaczy, którzy nic nie słyszeli o plazmatikonowym graniu ze starej Unitry. Bo nie tylko „peerelowskie” ponderabilia, ale też dobór brzmienia gitary i basu sprawiają, że Plazmatikon to zespół charakterystyczny z dźwiękiem ciepłym, a jednocześnie surowym i drapiącym. To warto zaznaczyć, bo dziś trudno o własny styl (podobno „wszystko już było”), choć nie wszystkim takie brzmienie muzyki zapewne będzie odpowiadać, ale… who cares? – mnie odpowiada. Jeśli Plazmatikon dobierze sobie w przyszłości jakiegokolwiek nowego instrumentalistę bądź wokalistę do współpracy, to będą musieli bardzo uważać, żeby zachować to, co już wypracowali i nie stać się kolejnym improwizującym zespołem „nowych brzmień”.

„Dżemsesje” zaspokoją apetyt tych, którzy czują niedosyt po koncertach albo chcieliby sobie dłużyć je w nieskończoność. Z drugiej strony płyta jest niezłą zachętą do wysłuchania Plazmatikonu na żywo, nie tylko po to, żeby zobaczyć jak całe ich osprzętowanie wygląda i funkcjonuje. Skoro już muzyka w wersji albumowej wylewa energię z każdego mikrorowka aluminiowego krążka, to wyobrażam sobie, jak całość zabrzmi na scenie. Tak czy inaczej warto mieć ten krążek – jedno z najciekawszych zjawisk na polskiej scenie muzycznej.

Kaśka Paluch