eugeneNie zawiedli. Zdecydowanie i znowu po prostu nie zawiedli. A mogę wręcz pokusić się o stwierdzenie, że Hej Eugene! to najlepszy krążek jaki stworzyli Pink Martini.

Przy recenzji drugiego albumu amerykańskiej grupy Pink Martini stwierdziłam, że Sięgając po każdy następny ich krążek będę przynajmniej wiedzieć, czego mogę się spodziewać i że będzie to kilkadziesiąt minut bardzo dobrej muzyki. I Tym razem moje stwierdzenie potwierdza się, a nawet wzmacnia. Z niecierpliwością oczekiwałam majowego albumu, jak prezentów pod choinkę. Spodziewałam się brazylisjkich rytmów, delikatnych cytatów z muzyki klasycznej, wielonarodościowych odniesień i odważnych wokali. Spodziewałam się genialnych aranżacji instrumentalnych, chwytliwych melodii i czarujących tekstów. Mogłam nawet zamarzyć o „oczku”, jakie puszcza w swojej muzyce Pink Martini do wiernego i uważnego słuchacza. Ale nie spodziewałam się takiej porcji energii i takiej dawki humoru, jaką wpakowali w ten krążek.

Trzecie wydawnictwo zespołu to podróż przez nastroje musicalowe wkomponowane w hiszpański żar, słychać amerykański blichtr lat trzydziestych ale i delikatne, zwiewne piosenki paryskiej ulicy. W lekko migotliwy, bardzo ciepły i magiczny nastrój wprowadza nas urocze Everywhere z francuskiego kabaretu Ojala, ten kabaretowo-musicalowy smaczek wyczujemy jeszcze w takiej perełce, jaką niewątpliwie jest Dosvedanya, mio bombino (autorstwa May’i Forbes, nieodmiennie wywołuje u mnie szeroki uśmiech, kiedy wyobrażę sobie całe Pink Martini w cylindrach lub sukniach z piórami…. Tak – to właśnie takiej scenerii potrzebuje ten numer, a może i nawet cały album), czy w tytułowym Hey Eugene!, wzbogaconym czarnymi, żeńskimi chórkami. Notabene utworek napisany przez samą wokalistkę – China Forbes – już od lat wzbudzał euforię wśród koncertowej publiczności, wreszcie doczekał się studyjnej aranżacji i na pewno na tym nie ucierpiał. Jest to jedna z tych piosenek, która, usłyszana rano w radio, nie opuszcza nas przez cały dzień wymagając ciągłej, wzmożonej aktywności tak umysłu jak i całego ciała (czy jest choć jedna osoba, która podśpiewując I said: hello Eugene, are you there, Eugene? nie czuje się, jak estradowa gwiazdka pod obstrzałem kilowatów reflektorów?). Nad ziemię uniosą nas w obłokach dymu z francuskich cygaretek: Cante e Dance, Syracuse, a Bukra wba’do przeniesie nas na przyjacielskie spotkanie w Arabii (jest to oryginalna piosenka Abdel Halim Hafez’a). Fanów tego patchworku nie zdziwi cytat z walca Chopina w trakcie ognistego Mar Desconocido.

Wszystko to zamyka się w sile, jaka tkwi w orkiestrze. Wiemy doskonale, że Pink Martini to niezwykły zespół instrumentalny: smyczki, instrumenty dete-blaszane, rozbudowana sekcja rytmiczna (instrumenty „ludowe” – darbouki, bongosy obok zestawu perkusyjnego i bębnów symfonicznych), fortepian, wzbogacony wokalistami. Tutaj naprawdę ciężko wysłyszeć jak wielu muzyków gra, jak duży jest chór, jak wiele osób jest w to zaangażowanych. Instrumentacja utworów jak i ich aranżacja muzyczna nie pozwala na chwilę zastanowienia: zgrany zespół wykonujący z pasją ukochaną muzykę. Kiedy w jednej chwili siła instrumentariów zmiata nas z powierzchni ziemi, w drugiej delikatnie kołysze i wprowadza w romantyczny nastrój. Lauderdale nie ogranicza się w niczym – jeśli potrzebuje arabskie spotkanie, to wprowadza na scenę arabski chór, jeśli chce uzyskać efekt piosenki z lat trzydziestych – to ściąga czarne wokalistki. Jak widać gości nie brakuje – legenda jazzu: Jimmy Scott (to on swoim wokalem tworzy w Tea for Two ten specyficzny klimat, jaki tworzył chociażby Louis Armstrong), wspomniany już chór arabski (Bukra wba’do ), a także The Jefferson High School Gospel Choir ( Tempo Perdido).

Najpiękniejsze jest to, że wszystko to tworzy jedną opowieść. Jak nigdy, Pink Martini nagrali album bardzo spójny, ciągły, nie-wyłączalny. Idealna pozycja zaraz po dwóch pierwszych dokonaniach grupy.

Jadwiga Marchwica (myshelorette)