Z inspiracji ketchupem.
Debiutancki album Sympathique z 1997 roku, stworzył dość jasne wyobrażenie na temat grupy Pink Martini. Kulturowy i muzyczny misz-masz tworzy tu bowiem miłą i ciepłą atmosferę, z którą szkoda się rozstawać, a harmonijnie dobrane i zgrane bogate instrumentarium kontentuje uszy nawet najbardziej wybrednych melomanów. Na swój drugi krążek zespół kazał dość długo czekać, Hang on Little Tomato z roku 2004 odniosło porównywalny do poprzedniego sukces.
Ciężko jest słuchać tej muzyki absolutnie bezkrytycznie i bez-informacyjnie. Wówczas bowiem pozostanie ona w naszej pamięci jako „przyjemna” lub – co gorsza – „całkiem ładna”. Podkreślę zatem, że zespół tworzą ludzie o bardzo różnych upodobaniach muzycznych (a ściślej rzecz ujmując – fascynacjach kulturowych) oraz korzeniach rodzinnych, ale przede wszystkim – silnych osobowościach. Lider (a zarazem pianista) zespołu – Thomas Lauderdale – nie lekceważy tego, i tak jak przy pierwszej płycie, tutaj nad materiałem wchodzącym w skład albumu również pracowała cała grupa (kompozycje, aranżacje, czasem teksty, lub po prostu luźne propozycje). Inspiracje zaś były bardzo różne: reklama z 1964 r. ketchupu Hunt, czy sekwencja tańców, która pojawia się we włoskim filmie Anna z 1950 r. Do muzyki prezentowanej w drugim wydawnictwie przyczynili się także: Alba Clemente (Una Notte a Napoli) – włoska gwiazda telewizyjna z lat 70’, DJ Johnny Dynell (Una Notte a Napoli) – znany z Nowojorskiego klubu Jackie z lat 60’, Hiroshi Wada – japoński gitarzysta, który lata świetności przeżywał również w latach 60’, pomógł w opracowaniu Kikuchiyo to Mohshimasu .
Jeżeli spodziewacie się fajerwerków oraz skandalicznie kontrowersyjnych brzmień to nie sięgajcie po Pink Martini. Jeżeli znacie Symphatique i wam się ono nie podobało, to nie sięgajcie po kolejną płytkę tego zespołu. Grupa bowiem dobrze poczuła się w tym światowym muzycznym podróżowaniu, jaki znamy z debiutanckiego krążka, i z tego co widzę – nie ma zamiaru z niego rezygnować. Zresztą jakoś bardzo mnie to nie martwi – droga którą obrali jest słuszna, a dla nich nie dość że wygodna, to jeszcze wciąż interesująca i pełna przygód. Hang on… to kolejne piętnaście utworów odprężającej muzyki w różnorakim stylu. Mamy tu zatem gorące rytmy brazylijskie i argentyńskie, rzewne francuskie ballady, instrumentalne „zabawy” okraszone elementami jazzu, włoskie wyznania i japońskie łzy. Czyli jak zwykle – pełen przekrój przez naszą planetę tak uczuć jak i zmysłów. Lauderdale angażuje nie tylko swoich muzyków-instrumentalistów (a więc oczywiście fortepian, niezastąpione dęte-blaszane, smyczki i niepowtarzalna, bardzo zróżnicowana perkusja, która każdemu utworowi nadaje specyficzny charakter dla danego kraju, który ma prezentować) ale, tak jak w poprzednim projekcie, bawi się wokalem – solowym i zespołowym, figlarnym i romantycznym. Specyfika języka, w jakim dana piosenka jest napisana/śpiewana wpływa tu bardzo na jej odbiór i charakter (trudno się zresztą dziwić i przypisywać temu jakieś specjalne zalety, wiadomo, że język francuski wyzwala w zwykłym zjadaczau chleba zupełni inne emocje niż namiętny włoski), usłyszymy zatem obok angielskiego, także francuski, włoski, japoński, chorwacki i hiszpański.
Kiedy pierwszy raz przesłuchałam Hang on Little Tomato, nietrudno odnieść wrażenie de ja vu – Lauderdale zresztą otwarcie przyznaje, że Hang on… bazuje na Symphatique i z niej czerpie inspiracje. To prawda, zasada doboru materiału, jego opracowania i przedstawienia słuchaczom jest niemalże ta sama. Jeśli się wsłuchamy – usłyszymy nawet pewne melodyczne powiązania, jak choćby charakterystyczny motyw harfy – tu w Una Notte a Napoli, tam – na początku Amado mio, czy główna melodia Lilly, jakby żywcem wyjęta z Donde Estas, Yolanda?. Dosyć długo zastanawiałam się nad tym, czy jest to wada czy właśnie wręcz przeciwnie – ogromna zaleta. Zdecydowałam się jednak na to drugie z prostej przyczyny: gdyby nagrali coś zupełnie innego, coś nie związanego z muzycznym patchworkiem świata to po prostu nie byliby Pink Martini. Sięgając po każdy następny ich krążek będę przynajmniej wiedzieć, czego mogę się spodziewać i że będzie to kilkadziesiąt minut bardzo dobrej muzyki.
Jadwiga Marchwica (Myshelorette)