piOne. Mathematic is the language of nature

Przy całej mojej głębokiej awersji do nauk ścisłych, pi jest jedyną liczbą, która szczerze mnie fascynuje. Bynajmniej nie ze względu na jej matematyczną magię, ale dlatego, że stała się w pewnym rodzaju inspiracją, no i tytułem do jednego z ważniejszych dzieł kinematograficznych. Film Aronofsky’ego – z całą pewnością niezwykły i niepowtarzalny – w niektórych kręgach jest już zaliczany do tych kultowych. Pomijając jednak to, co dzieje się na ekranie, nie można nie zwrócić uwagi na to, co się dzieje w głośnikach. A stmatąd dociera do nas powalająca na kolana klimatem, wykonawstwem i brzmieniem składanka, którą spokojnie możnaby nazwać „the best of trip-hop”.

Rzadko zdarza się, by na jednym krążku znaleźli się obok siebie najważniejsi przedstawiciele tej bardziej „mrocznej” strony muzyki elektronicznej, acz oczywiście i takie soundtracki są dostępne (pierwsza do głowy przychodzi mi „Stigmata”, w której – notabene – tego, kto umieścił „All is full of love” Bjork w tle zakładu fryzjerskiego, mam ochotę przełożyć przez kolano i porządnie sprać). Dostajemy więc nieco ponad godzinę muzyki z warsztatu Massive Attack, Aphex Twina, Orbital, Autechre, Banco Da Gaia, Roni Size’a… ślinka cieknie? I słusznie. Złożenie takiego „dream teamu” musiało zakończyć się sukcesem. Tak też w istocie jest.

Spoiwem całości składanki okazują się utwory Clinta Mansella – które brzmią na tyle obiecująco, że trochę żałuje, iż na płycie można posłuchać tylko trzech – i kwestie z filmu przeplatające się niczym nić między utworami. Dochodzi do sytuacji, w której słysząc „Kalpol intro” Autechre jako osobny utwór, bez poprzedzającego go głosu Seana Gullette, czuję się dziwnie. To, plus „atmosferyczny” dobór utworów i ich twórców sprawia, że dostajemy płytę tak jednolitą, jakby nagrał ją jeden wykonawca. Zdawać by się mogło, że na tym albumie niedopuszczalna jest inna kolejność, minuta muzyki mniej czy więcej, jakikolwiek inny artysta, czy która z dostępnych kompozycji. Krążek jest przygotowany z… matematyczną precyzją. Bezbłędnie.

4:50. Press return.

Kto oglądał „Pi” i przesłuchał soundtrack, wie już, że muzyka nie tylko radzi sobie doskonale jako samodzielny i niezależny twór, ale jest – przede wszystkim, w końcu to soundtrack – idealnym partnerem obrazu. Obraz jest tu uzupełnieniem dźwięku i vice versa – oba w podobnym klimacie: czarno białym, na pełnym kontraście, niepokojącym, trochę schizofrenicznym. I mogę z czystym sumieniem uznać, że jest to jeden z najbardziej wciągających i uzależniających albumów w mojej płytowej kolekcji – choć od jego wydania minęło już parę ładnych lat, nie ma przy jego odsłuchu ani krztyny znużenia. Zupełnie jak z obrazami Dalego czy muzyką Beethovena – klasyka, do której trzeba i chce się wracać. A „Pi” jest jak elementarz – dobrego kina i doskonałej muzyki.

Kaśka Paluch