PFL to projekt, który w 2003 roku założył Felix Wolter nie na zasadzie zespołu muzycznego w typowym rozumieniu tego terminu, ale przestrzeni, w której mógłby realizować swoje pomysły twórcze – bez jednoznacznie określonego składu, instrumentów czy stylu. Udało się – w 2003 roku Elektrolux wydaje pierwszą płytę PFL „Blue Dub Session Pt.1” a poszczególne z niej utwory zyskują uznanie i wyróżnienie na falach rozmaitych stacji radiowych i chilloutowych kompilacji. Gdy Wolter nagrywał materiał na swoją debiutancką płytę poznał gitarzystę – Jake’a Palanda. Od tej pory PFL to dwie osoby.
Trudno jednak mówić, że PFL to po prostu chillout i downtempo. Trudno w ogóle mówić o określonym stylu tego projektu, bo choć w różnych jego utworach wyczuwalny jest specyficzny, wspólny pierwiastek, to znacznie różnią się one między sobą. Mamy bowiem do czynienia z dwoma twórczymi osobowościami, których pomysły i koncepcje ścierają się w ich wspólnie nagrywanej muzyce.
W efekcie wychodzi krążek, na którym mamy równie dużo rocka, co reggae (fascynacja Woltera) i trip-hopu – gatunków scalonych kobiecymi wokalami, a właściwie śpiewem i melorecytacją w wykonaniu artystek z kilku części świata: Julii Messenger, Valeski Jakobowicz czy Betty La Gachette. To, że wokalistki nie pochodzą z jednego miasta determinuje też język, w jakim śpiewają (na zmianę angielski z francuskim). Eklektyzm muzyki PFL zdaje się być oczywistym, jeśli wspomnieć, że studio Palanda i Woltera są de facto połączone… Internetem. A każdy kto komponował muzykę „na odległość” wie, jak dziwne i nierzadko interesujące pomysły mogą pojawić się na kablu telefonicznym.
Wyraźny bit i gitara w jaskrawych, mocno zróżnicowanych brzmieniach plus kontrastujący do tej silnej i ciężkiej podstawy delikatny wokal to znaki rozpoznawcze PFL. Reszta elektroniki – sample i efekty są zarysowane tak subtelnie, że dochodzą raczej do podświadomości, co nie znaczy, że ich nie ma bądź są nieistotne. W PFL ta elektronika – tak istotna i pierwszoplanowa w innych podobnych projektach – jest tłem dla żywych instrumentów (w tym mam na myśli też struny głosowe). I właśnie fakt, że to sekcja rytmiczna wiedzie prym, daje projektowi to osobliwe i oryginalne brzmienie.
Gdy zastanawiałam się do jakiego znanego mi już stylu najbliżej PFL, pomyślałam o Hooverphonic. Istotnie, stylistyki obu zespołów wiele mają wspólnego, choć nie wiem czy inspiracja belgijską grupą była świadomym zamiarem Woltera i Palanda. To właśnie ten wspólny pierwiastek, o którym wspominałam na początku – ujednolicający gatunki przewijające się przez album. Może właśnie dlatego, że oba projekty są do siebie tak podobne – i że PFL w ogóle jest podobne do tego, co już było – sprawia, iż słucham albumu z przyjemnością, ale bez szczególnego zachwytu. Sporo takiej muzyki przewija się przez uszy osoby od lat zajmującej się muzyką downtempo i można powiedzieć, że przemawia przeze mnie zmanierowanie i malkontenctwo, chociaż ja wolałabym nazwać to potrzebą indywidualności w muzyce, której trudno mi doszukać się w dźwiękach PFL. Jednak jeśli nie oczekujemy specjału, płyty oryginalnej i wyjątkowej, a mamy ochotę na stare, dobre downtempo – „Something To Say” będzie idealne.
Kaśka Paluch