Chciałem zrobić kolejny krok do przodu. Myślę, że niesamowicie nudną sprawą jest kiedy każdy Twój album brzmi identycznie – mówił Marcus Füreder czyli Parov Stelar o swojej nowej płycie na kilka miesięcy przed jej premierą. Trudno zaprzeczyć – „Shine” nie brzmi identycznie jak jego poprzednia płyta. I zrobił ogromny krok do przodu.Zapaleni miłośnicy downbeatowego brzmienia projektu Parov Stelar mogą poczuć się zaskoczeni, a nawet zawiedzeni. Tyle tylko, że poprzednie albumy Austriaka charakteryzowały się specyficznymi cechami, które trudno rozwijać i których trudno nie kopiować. Pozostaje więc zadać sobie pytanie – czy wolelibyśmy kolejny taki sam album z – ewentualnie – innymi melodiami, czy oczekujemy materiału świeżego i dużo bardziej indywidualnego? Ja wybieram opcję drugą.
Parov Stelar wprawdzie odsunął na bok downtempo sensu stricto, ale wciąż jego muzyka pozostaje w atmosferze eterycznej melancholii, podświadomego niepokoju. Nawet mocno house’owy utwór bonusowy „Homesick” odznacza się tymi właściwościami. Przy tym wszystkim nie mamy już do czynienia z tym facetem co robi trip-hop jak za starych dobrych czasów, ale z dojrzałym muzykiem, w którego twórczości od czasów „Seven And Storm” zapanował poważny progres.
Artysta wciąż eksploatuje zaproszonych wokalistów – na „Shine” usłyszymy Lilję Bloom o barwie głosu podobnej do Niny Ramsby z Baxter, Kristinę Lidberg czy Gabriellę Hanninen i jedynego pana w towarzystwie, ukrywającego się pod pseudonimem Luke. Poza tym jednak szeroko rozwinęła się tu warstwa instrumentalna – jest o wiele więcej czystego brzmienia fortepianu, swobodnych saksofonowych pasaży i perkusji o rockowej dynamice. Każdy utwór zaskakuje czymś nowym – bądź to ocierającym się o avant-pop charakterem, bądź klimatem jazzowym, muzyką w której skrapla się widok zadymionego pubu lub zwrotami w stronę cięższego trip-hopu czy naleciałościami etnicznymi. Nawet wokaliści dbają o urozmaicenia przechodząc z lirycznej wokalistyki do zmysłowej recytacji. Słuchacz nie ma prawa się znudzić.
Parov Stelar w swoich kompozycjach ponownie wybrał to, co najlepsze w szerokim pojęciu chilloutu i wykorzystał to w sposób dla niego typowy. Dzięki temu po zakupie „Shine” wszystkie składanki lounge’owo-chilloutowe możemy wyrzucić do kosza. Ten facet zrobił to dużo lepiej.
Kaśka Paluch