Proporcja idealna
Właściwie można by powiedzieć, że ten album kupił mnie jednym utworem. Ale nie będzie to do końca precyzyjne stwierdzenie – to prawda, że „Powder” – z prostą tak naprawdę konstrukcją, ale jakże potężną dawką emocji i z rozdzierającą mentalność wokalizą – już z góry określę numerem jeden na „Seven And Storm”. Jednak Parov Stelar ma nam na swoim drugim albumie do zaproponowania dużo więcej. Starą dobrą szkołę elektronicznego chilloutu, krążek, który chwyta słuchacza raz, a dobrze – ja w każdym razie nie potrafię się od niego oderwać.
Marcus Füreder idzie prostą, wydeptaną już dosyć ścieżką. Bardzo mocno opiera się na dokonaniach protoplastów trip-hopu, nujazzu i gatunków pochodnych. Jego utwory nie są ani szalenie skomplikowane, ani porażająco oryginalne. W wielu miejscach, podczas słuchania tej płyty, do głowy wpadają rozmaite skojarzenia i retrospekcje – a to z gwiazdami bristolskiego downtempo w roli głównej, a to z wiedeńską subtelnością, delikatnością i smakiem (jak u naszych ulubionych Naukowców czyli Vienna Scientists). W czym więc tkwi siła muzyki Parov Stelar? W detalach.
Przede wszystkim, ten austriacki artysta ma niezwykły talent do melodyki. Potrafi stworzyć jeden, krótki motyw, którym operuje przez cały utwór – wręcz motorycznie – co po pewnym czasie, mówiąc kolokwialnie, „wkręca się” w umysł do tego stopnia, że z każdym kolejnym powtórzeniem napięcie emocjonalne urasta do zenitalnego poziomu. To samo tyczy się linii wokalnych – wszystko to ujmuje właśnie prostotą, ale nie prostactwem, jednolitością, ale nie bezbarwnością, umiarkowaniem, ale nie zdawkowością… i myślę, że w tym talent przejawia się najwyraźniej – w umiejętności wprowadzenia słuchacza w niezwykłą atmosferę za pomocą zwykłych środków.
Ważna jest tu każda nutka i żadnej nie brakuje. Znaczenie ma nawet cisza – jak pauza w „My Inner Me” z Phoebe Hall na wokalu. Füreder znalazł też idealne proporcje dla użycia brzmienia żywych instrumentów. Obronił się przed tendencją – cechującą wiele projektów łączących dźwięki elektroniczne z akustycznymi – przeładowania jednym lub drugim (zazwyczaj tym drugim). I na całe szczęście (głównie moje) obstawił jeden klimat – melancholijny i smutny. Nie wybija z niego nawet nieco odstający od reszty dzieła „Spygame” – swoiste wspomnienie za starszymi nagraniami Marcusa Füredera czyli zdecydowanie mocniejszy i bardziej dynamiczny. Dlatego „Seven And Storm” słucha się od początku do końca z jednakowym zainteresowaniem i zaangażowaniem. W dodatku to jedna z tych płyt, po której przesłuchaniu można włączyć tylko… to samo jeszcze raz. Pozycja obowiązkowa.
Kaśka Paluch