Kolejna edycja Heineken Open’er za nami. Tłumy ludzi, raz słońce, raz deszcz, długie godziny w pociągach i autobusach, jedzenie czegokolwiek i gdziekolwiek, wodniste open’erowe piwo, spotkania z ludźmi, zmęczenie i satysfakcja – cały festiwalowy klimat, którego tak naprawdę nie da się opisać. Wiadomo, że dla wyznawców trip-hopu najważniejszy był ostatni dzień, kiedy to na main stage’u pojawili się Massive Attack, a przed nimi jeszcze Goldfrapp i niestety na innej scenie Martina Topley-Bird (co większości uniemożliwiło zobaczenie jej koncertu).

Goldfrapp – energetycznie lub melancholijnie przy starszych kawałkach, usypiająco przy nowych. Wątpliwości co do tego nie pozostawiały reakcje publiczności, która na pierwsze dźwięki „Strict Machine” czy „Uh la la” reagowała wręcz histerycznie, a przy utworach z „Seventh Tree” jedynie kawałek singlowy wywołał jakiś cichy pomruk zadowolenia. Choć i tak w koncertowych aranżacjach nowe utwory brzmiały minimalnie lepiej.

Osobiście jednak czułam, że to tylko rozgrzewka przed wielką ucztą, jaka czekała nas o 23. Ku uciesze nas wszystkich, Massive Attack pojawili się na scenie punktualnie. Było wszystko to, czego oczekiwaliśmy. Wizualizacje, goście, kilka „starych hitów” (Teardrop, Inertia Creeps, Safe From Harm czy Unfinished Sympathy i Angel na bis), było też sporo nowości – a więc tracklista z koncertu z Talinna (którego bootleg obiegł te i inne rejony) powtórzona niemal dosłownie. Czego nikt nie powinien żałować, bo nowe kawałki zaskakująco dobrze wpływają na samopoczucie. Szczególnie moje ulubione, etniczne „Dobro”. Przeżycie mistyczne i niepowtarzalne. I prawie bezbłędne gdyby nie mój ulubiony (poza wodnistym piwem) open’erowy trik, a więc basy rzężące niemiłosiernie.

Chemical Brothers za to można powiedzieć „jak zwykle”. Dobre wizualizacje, dużo starszych przebojów, sporo nowych, samych Chemicznych widać nie było. Powtórzyli set z Sziget w Budapeszcie – a szkoda, bo od czasu kiedy usłyszałam ich tam… minął rok.

Szczegółową relację autorstwa Rafała Maćkowskiego z każdego dnia znajdziecie pod fotorelacją. A ja z tego miejsca serdecznie dziękuję i pozdrawiam ekipę 80bpm.net, z którą udało nam się przeżyć koncert. Do zobaczenia za rok:)

Naczelna

fot. Mateusz i Minuta

Goldfrapp

Massive Attack

Chemical Brothers

Dzień 1

Od jakiegoś czasu wszystko przypominało mi, że już niebawem udam się w drugą pielgrzymkę do muzycznej Mekki Polski po to, aby 4-6 lipca delektować występami gwiazd najwyższego formatu. Jednym z etapów tego podgrzewania atmosfery było umieszczenie billboardu z Anią Przybylską reklamującą Gdynię (jej rodzinne miasto) w takim miejscu, że chcąc nie chcąc, przy każdym wyjściu z domu musiałem zerknąć na niego choć przez chwilę. I w końcu stało się – desant na drugi koniec kraju odbył się bez problemów, pozostało mi więc tylko zacierać ręce. W przeciwieństwie do zeszłorocznej edycji Open’era tym razem line-up zdawał się być bardziej przemyślany i spójny. I bardzo dobrze, bo w tym roku festiwal nie mógł już liczyć na moją taryfę ulgową. W 2007 roku podekscytowanie występem Björk przyćmiło wszystko, teraz starałem się nie dać omamić perspektywą usłyszenia Massive Attack na żywo. W ostatnim czasie Open’erowi wyrosła spora konkurencja i liczyłem na konkretną odpowiedź organizatorów. Te 3 dni miały mi uzmysłowić, czy jest to wciąż ten ważny festiwal czy seria koncertów w różnych klimatach. Tegoroczny zestaw wykonawców prezentował się bardzo obiecująco. Jakby był ułożony w taki sposób, aby każdego festiwalowego dnia wytrzymałość mojego serca na audiowizualną ucztę była wystawiana na najwyższą próbę. Jak widać, stan mojego zdrowia jest na tyle stabilny, abym spróbował zabrać Was na pierwszy dzień tego muzycznego maratonu. Zaczynamy.

Piątek z pewnością przyciągnął do Gdyni fanów rockowego grania w nietuzinkowym wydaniu jak również miłośników bardziej klubowych rytmów. Tych pierwszych nie mogło zabraknąć pod Sceną Główną o godz. 21:00. Wraz z pojawieniem się brytyjskiej formacji Editors, festiwal rozpoczął się na dobre. Mocne, gitarowe brzmienie plus przemycony mały pierwiastek tego, za co ludzie kochają muzykę Joy Division – to podstawowe atuty tego występu. Z ogromnym zdziwieniem przyjmowałem to, że już od jego początku jeden przebój gonił następny, jak gdyby nic nie pozostawili na deser. Niestety, okazało się, że zespół nie zagrał dłużej niż godzinę. Szkoda, bo naprawdę przyjemnie się patrzyło, jak cała ta indie rockowa maszyna coraz bardziej się rozpędza. Ten niemal recitalowy czas występu zatuszowała jednak niebywała charyzma i osobowość lidera zespołu. Thomas Smith wpadł w prawdziwy trans, porywając przy tym wszystkich zgromadzonych. Najmocniejsze momenty? Zdecydowanie wykonane po sobie „Blood” i „Bullets”. W przypadku tej drugiej torpedy Thomas musiał uporać się z problemami technicznymi. Gdy nie mógł wykonać pierwszej zwrotki, poprosił o to publiczność. Potem, gdy do niej dołączył, piosenka zabrzmiała już fenomenalnie. Drugim rockowym epizodem tego dnia był powrót Jack’a White’a do Polski (i jednocześnie na festiwal), tym razem z zespołem The Raconteurs. W przypadku amerykańskiej formacji możemy już mówić o pełnowymiarowym koncercie, chociaż mimo to zrobili na mnie mniejsze wrażenie niż Editors. Mniej majestatyczni, za to bardziej wyluzowani i old schoolowi towarzysze Jack’a zaprezentowali materiał zarówno z dobrej debiutanckiej płyty jak i dużo słabszej „Consolers of the Lonely”. Chyba nikogo nie zdziwi, gdy napiszę, że najmocniejszym momentem tego występu było „Steady As She Goes” odśpiewane razem z wielotysięcznym tłumem. Nie mam porównania z koncertem White Stripes na Open’erze 2005, ale jeżeli był choć w połowie tak interesujący jak tegoroczna wizyta Jack’a, to bardzo żałuję, że nie było mi dane zobaczyć go w towarzystwie siostry.

Czas na wieści z obozu elektronicznego. Epizodyczną rolę tego dnia odegrał dla mnie namiot. Sądząc po fragmentach tego, co zobaczyłem, żałuję, że nie mogłem być w dwóch miejscach na raz. Fischerspooner zaskoczył demoniczną stylistyką, w jakiej utrzymane są ich występy. Ta niecodzienna i trochę groteskowa oprawa w połączeniu z niebanalną elektroniką musiała robić wrażenie. Mniej agresywni w wizerunku są z kolei panowie z Fujiya and Miyagi. Zagrali na ogromnym luzie, ale jednocześnie ze sporym ładunkiem tanecznym. Bez wątpienia warto było chociaż zerknąć, jak oba zespoły wypadają na żywo.

Prawdziwe muzyczne spełnienie było jeszcze przede mną. Na Scenie

nej o godzinie 1:00 miała się pojawić last but not least pierwsza dama muzyki klubowej, Róisín Murphy. Mimo, że w Polsce pojawia się z imponującą częstotliwością, do tej pory nie było mi dane zobaczyć ex-wokalistki Moloko na żywo. To, czego doświadczyłem tej nocy przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Zaczęło się od budowania narastającego napięcia. Już przy wystukiwaniu pierwszych rytmów „Cry Baby”, byłem pewny, że czeka mnie niepowtarzalne widowisko. Na scenę wkraczali kolejni muzycy, potem żeński chórek, który również potrafił przykuć uwagę. Jednak dopiero w momencie wejścia na scenę właściwej gwiazdy publiczność oszalała. Róisín posiada tak potężną charyzmę, że mogłaby obdzielić nią wszystkich zgromadzonych bez żadnych strat dla niej samej. Z tą iskrą Bożą trzeba się po prostu urodzić. Koncert przebiegał według sprawdzonego scenariusza. Wokalistka zaprezentowała przede wszystkim materiał z „Overpowered” w lekko odświeżonych, czasem bardziej „konkretnych” aranżacjach. „Primitive” zyskał nowe, niemal trip-hopowe oblicze, zaś „Let Me Know” zostało wyposażone w świetne intro. Z setlistowych ciekawostek dostaliśmy „Forever More” z bardzo dobrą wizualizacją w stylu pop-art oraz „Ruby Blue”, utwór z debiutanckiej płyty Róisín, po który do tej pory nie sięgała zbyt często. Niesamowite wrażenie na żywo robią również „Overpowered” oraz „Ramalama (Bang Bang)”, tylko czy kogoś to dziwi? Kolejnym mocnym i standardowym punktem tego występu była liczba scenicznych wcieleń artystki. Nawet najbardziej kiczowate stroje w momencie styczności z ciałem Róisín stawały się kreacjami z najlepszych żurnali. Nie należy jednak zapominać o jej najpoważniejszym atucie. Wokal Róisín na żywo wypada rewelacyjnie, a w połączeniu z jej osobowością może wzbudzać jedynie zachwyt. To za sprawą połączenia tych dwóch elementów na scenie wciąż coś się działo. Róisín to organizowała taneczne bitwy z dziewczynami z chórku, to flirtowała z gitarzystą, to domagała się od publiczności coraz więcej energii – nie było chwili wytchnienia. No, może w trakcie wykonywanego na bis „Tell Everybody”. Na powitanie Róisín powiedziała, że uwielbia wracać do naszego kraju. Mam nadzieję, że nie będzie kazała długo na siebie czekać, bo to, co zaprezentowała w piątek zasługuje na miano najlepszego koncertu klubowego na Open’erze.

setlista Róisín Murphy @ Heineken Open’er Festival 2008
01 Cry Baby
02 You Know Me Better
03 Checkin’ on Me
04 Primitive
05 Ruby Blue
06 Movie Star
07 Sow Into You
08 Forever More
09 Let Me Know
10 Overpowered

11 Tell Everybody
12 Ramalama (Bang Bang)

W telegraficznym skrócie czwarty lipca to dzień powrotów. Wszystkie gwiazdy Sceny Głównej (i nie tylko) pojawiły się już w Polsce. Widocznie energia, którą muzycy otrzymują od polskich fanów, procentuje przy okazji kolejnych wizyt w naszym kraju, bo wszystkie 3 najważniejsze występy piątku gwarantowały niesamowite doznania. Chociaż należy pamiętać, że królowa tego dnia może być tylko jedna…

Dzień 2

Sobotni epizod tegorocznej edycji Open’era został pomyślany jako wieczór amerykański. Nie ma żadnej przesady w tym określeniu. Wszystkie gwiazdy Sceny Głównej to właśnie muzyczni ambasadorzy wuja Sama, których zadaniem było zaprezentowanie tego, co amerykańska scena ma najlepszego do zaoferowania w trakcie letniego sezonu koncertowego. Piąty lipca to dzień, w którym siostry z CocoRosie prezentujące kameralną i wymagającą muzyką wystąpiły przed żywą legendą punk-rocka – Brytyjczykami z Sex Pistols, a rockowy Interpol badał grunt przed występem Eryki Badu. W tej sztafecie było tylko jedno słabe ogniwo znane wszystkim jako Jay-Z. Większe niezadowolenie mogłoby chyba spowodować tylko zaproszenie Howarda Webba do Gdyni. Pomijając jednak tę wpadkę, śmiało mogę stwierdzić, że ten amerykański wieczorek zapoznawczy okazał się całkiem dobrym posunięciem.

Pierwsze wrażenie, jakie odniosłem po zawitaniu na teren festiwalu (a właściwie już w drodze do Kosakowa) było następujące: „dzisiaj się trochę pościskamy”. W porównaniu z sobotnimi tłumami, jakie zawitały do Gdyni, można powiedzieć, że w piątek bawiliśmy się w kameralnym gronie. Na kilka godzin przed pierwszym koncertem na Scenie Głównej fani Eryki Badu skutecznie zakorkowali miasto po to, by dowiedzieć się, że trochę sobie na jej występ poczekają. Od początku wydawało mi się podejrzane, że koncert takiej gwiazdy przewidziano na 19:00. Ostatecznie zamieniła się godzinami z Cool Kids of Death. Tym sposobem tak jak we wszystkie pozostałe dni moje serce zaczynało bić szybciej w okolicach 21:00. W materiałach reklamowych zespół Interpol figurował jako jedna z najważniejszych gwiazd tej edycji Open’era, a frekwencja była tego najlepszym dowodem. W moich prywatnych rankingach skład Paula Banksa funkcjonował jako jeden z najważniejszych głosów współczesnego rocka. Jako zagorzały fan „Turn on the Bright Lights” żałuję, że do Polski zawitali dopiero teraz. Nie tylko dlatego, że podstawą setlisty jest ostatni album. Po tylu latach wspólnej pracy panowie z Interpolu są bardziej solidni i profesjonalni niż porywający. Z pewnością ich koncert będę pamiętał dlatego, że wreszcie udało mi się ich zobaczyć. Nie posiadałem się ze szczęścia, gdy usłyszałem „Evil” i „Obstacle 1” – utwory, które po prostu uwielbiam. Z nowszego zestawu na żywo świetnie wypadły „Mammoth” oraz zagrany na bis „The Heinrich Maneuver”. Szkoda tylko, że był to kolejny rockowy koncert z wpadkami technicznymi.

Do tej pory na World Stage nie było mi dane zajrzeć. Również przez spory dystans, jaki dzielił ją od pozostałych scen. Czas przewidziany dla Jay-Z był świetną okazją, aby wreszcie tam zajrzeć. Padło na Tilmanna Otto znanego jako Gentleman. Cóż mogę powiedzieć, był to koncert zawierający wszystkie zalety, jakie daje możliwość wysłuchiwania muzyki na reggae na żywo. Wraz z The Far East Band stworzył barwne widowisko pełne pozytywnych emocji. W kategorii 'kontakt z publicznością’ bezapelacyjnie nr 1.

Podczas gdy fani Sex Pistols byli bliscy rozniesienia sceny namiotowej, ja mijałem opuszczających Kosakowo fanów Jay-Z po to, aby ulokować się jak najbliżej sceny przed kolejnym mocnym punktem soboty. Erykah Badu kazała na siebie czekać zdecydowanie za długo, ale gdy tylko pojawiła się na Scenie Głównej wyrwałem się z pewnego znużenia, zaś przy jej pierwszym uśmiechu i słowach skierowanych do publiczności poddałem się i zacząłem się bawić na jednym z najlepszych koncertów tej edycji festiwalu. Możemy podzielić go na dwie części. Na początku Erykah zachowywała się jak najprawdziwsza szamanka. Ubrana w niebieski płaszcz i beret gigantycznych rozmiarów czarowała grą na bębenku przy okazji świetnego wykonania „My People” i bawiła się elektronicznymi gadżetami. To, co stanowi mocną stronę jej występu, to odmienione i bardziej energetyczne aranżacje jej kompozycji. Bezapelacyjnie najcieplej będę wspominał tryptyk piosenek z „Baduizm”. Na początku klubowe „Appletree”, które rozpoznaliśmy dopiero przy pierwszych linijkach zwrotki, potem rozimprowizowane „On & On”. W jego trakcie Erykah zrzuciła z siebie płaszcz i otworzyła drugą część występu, mniej nastrojową, za to bardziej ciepłą i energetyczną. Wtedy przyszedł czas na pogawędki z publicznością, płomienne przemówienie na temat 4th world war i „Otherside Of The Game”, czyli 100% soulu w soulu. Ogromne wrażenie zrobiło również wykonanie „I Want You” – utworu, na który szczególnie czekałem. Piosenkarka nie kryła, że w takich sytuacjach najbardziej liczy na stałą wymianę energii, stąd nazwa jej trasy koncertowej. Muszę przyznać, że energia ta nieustannie krążyła, zaś Erykę zapamiętam jako właścicielkę jednego z najbardziej urzekających uśmiechów na świecie.

Piąty lipca to nie tylko reklama muzyki made in USA, ale też jedyna w swoim rodzaju okazja, aby zweryfikować, czy występujący tego dnia muzycy zasłużyli na te wszystkie patetyczne określenia słane pod ich adresem, czy legenda, jaką zdążyli obrosnąć, nie jest jakimś sztucznym tworem. Mam nadzieję, że tak jak ja w przypadku Eryki, nie zawiedliście się na wykonawcach, których tego dnia najbardziej chcieliście zobaczyć.

Dzień 3

Tak jak w zeszłym roku najbardziej zacierałem ręce na to, co organizatorzy festiwalu przewidzieli na deser gdyńskiego Open’era, ściślej na godzinę 23:00. Wszystko w porównaniu z niedzielnym występem Massive Attack sprawiało wrażenie bardziej miłego dodatku niż konkurencyjnych atrakcji. Gig z St. Petersburgu i przede wszystkim obszerna relacja z Glastonbury jedynie podsycały mój apetyt. Ten fakt w połączeniu z bądź co bądź wciąż bliskich memu sercu Goldfrapp i The Chemical Brohters pozwala mi określić ten dzień festiwalu jednym epitetem: najważniejszy. I taki był z pewnością dla wszystkich fanów pierwszorzędnej elektroniki. Zapraszam na relację z ostatniego dnia Heineken Open’er Festival 2008.

Goldfrapp

Długo można by się rozwodzić nad obecną formą Alison i jej koncertowego zespołu. Pioseneczki z „Seventh Tree” urosły wśród naszej załogi do rangi naczelnych tematów do żartów i złośliwości. Jednak Goldfrapp to nie tylko folkowo-popowe przyśpiewki ale również uznana firma na elektronicznym boisku. I trzeba przyznać, że ten dosyć krótki występ po zbilansowaniu wychodzi lekko na plus. Wydaje mi się, że był to całkiem przyzwoity support przed występem głównej gwiazdy całego festiwalu.

Wiadomość o powrocie Alison do Gdyni przyjąłem z ogromnym entuzjazmem, który musiał ustąpić pewnej refleksji. Przecież nie będzie promować ani onirycznego „Felt Mountain”, ani dwóch kolejnych hałaśliwych electro-popowych krążków. Toteż „Seventh Tree” zdominowało atmosferę i klimat tego występu. Scenografia, stroje, światła, nawet statyw mikrofonu – to wszystko nawiązywało do sielankowej aury ostatniej płyty. Z drugiej strony Goldfrapp postanowili wpisać się w specyfikę festiwalowych koncertów, czyli zagrali przede wszystkim największe przeboje. Zresztą sama wokalistka uśmiechała się, bawiła i nawiązywała kontakt z publicznością właśnie przy okazji tych bardziej tanecznych utworów.

Alison wyszła na scenę jak gdyby wróciła z porannego spaceru po skąpanej rosą łące. Wyglądała bardzo naturalnie, czuła się swobodnie i sprawiała wrażenie, że jest w bardzo wysokiej dyspozycji. Szybko potwierdziła to, gdy operowym głosem rozpoczęła występ najpiękniej jak to tylko można było sobie wyobrazić: na wejście „Utopia”. Ten sztandarowy utwór nieustannie robi ogromne wrażenie na żywo. Głos Alison przy okazji tej jak i następnych piosenek brzmiał wyśmienicie. Terapii szokowej nie było, bowiem pierwsza styczność z „Seventh Tree” zaowocowała dobrą aranżacją singlowego „A&E”. Niestety potem mogliśmy już wyciągnąć poduszki, krzyżówki lub zaparzyć sobie kawę. Robiło się coraz senniej, ale przecież z pustego i Salomon nie naleje. Większość nowych piosenek nie sprawdza się na żywo i nikt tego nie zmieni. Jedynie pogodny „Happiness” rozbudził nasze apetyty na dobrą zabawę. Okazał się być jednak prawdziwą przepustką do electroclashowego szaleństwa. „Święta trójca” – tak można określić 3 singlowe hity, których wykonania porwały wszystkich do tańca od pierwszych dźwięków. Na pierwszy ogień poszło „Ooh La La” – wizytówka „Supernature”. „Train” został odegrany jeszcze drapieżniej niż zwykle, z kolei „Strict Machine” to fenomen sam w sobie. Końcówka koncertu to taneczna uczta dla żądnych najgorętszych wrażeń.

Pierwszy elektroniczny epizod na Scenie Głównej był porywający ale tylko w jego ostatniej fazie. To z pewnością za mało, aby wychwalać Alison i spółkę pod niebiosa, ale wciąż jest w jej muzyce nutka tajemnicy, którą pragnie się odkryć. Poza tym warto było pojawić się pod sceną już o tej porze, aby podziwiać szczery śmiech naszej redaktor naczelnej po usłyszeniu pierwszych taktów „A&E” :).

setlista:
Utopia
A&E
Cologne Cerrone Houdini
You Never Know
Monster Love
Little Bird
Number 1
Happiness
Ooh La La
Caravan Girl
Train
Strict Machine

Massive Attack

Dr J.D. z serialu „Scrubs” miał plan, gdy nie mógł być w dwóch miejscach na raz: głowa idzie na karaoke, a ciało przygotowuje kolację. Szkoda, że tego nie opatentowałem, bo przed występem Massive Attack miałem świadomość, że na drugim końcu festiwalowego obszaru występuje jedna z moich ukochanych wokalistek: Martina Topley-Bird. Stwierdziłem jednak, że póki nie nagra kawałków na miarę „Angel” czy „Karmacomy” nie może stawać w szranki z największą gwiazdą bristol sound. To właśnie dla Massive Attack nasza załoga tak naprawdę zawitała do Gdyni, a przegapienie choć minuty z tego widowiska byłoby niepowetowaną stratą.

Zacząłem w trochę bardziej żartobliwym tonie, ale resztę relacji z jednego z najlepszych koncertów w moim życiu postaram się utrzymać w adekwatnym do tematu stylu. O Massive Attack występujących na żywo wystarczy napisać, że radzą sobie genialnie i uciąć wszystkie dyskusje na ten temat. Tylko że na geniusz ich występów składa się zbyt wiele elementów, aby o nich nie wspomnieć. Legenda trip-hopu jest obecnie w trasie nie tyle promującej co zwiastującej nowy materiał. Stąd też jej występy są adresowane przede wszystkim do fanów, którzy polują na bootlegi bądź są w stanie zaufać swojemu ulubionemu zespołowi, nie znając repertuaru. Playlista z szóstego lipca poważnie różniła się od zestawu zaprezentowanego przez Massive Attack na Open’erze 5 lat temu. Jej połowa to premierowe kompozycje, które urzekają już przy pierwszej styczności i świetnie korespondują z bogatą reprezentacją numerów z „Mezzanine”. Wszystkie stylistycznie oscylują między tą i kolejną płytą zespołu, jaką było „100th Window”. Całość otwiera spokojny „All I Want”, jednak na zakończenie pojawia się utwór „Marakesh”, demoniczny, potężny i jeszcze lepszy od „Antistar”. Ostatecznym zwieńczeniem jest piosenka „Dobro” z 3 D na wokalu – majestatyczny i rozpędzający się z sekundy na sekundę wyśmienity utwór. Jednak największe przeżycia fundują wciąż niezmiennie te same kompozycje. Wśród nich prym wiodą „Teardrop” w bardzo stonowanej aranżacji, genialny i dramatyczny „Inertia Creeps” czy odegrane na bis „Angel” i „Unfinished Sympathy” – prawdziwe hymny, którymi tylko artyści tego formatu mogą się pochwalić.

Każdy koncert Massive Attack to nie lada przedsięwzięcie. Tu wszystko musi być tip top. Już sama liczba osób przewijających się przez scenę jest nad wyraz imponująca. Massive Attack to nie tylko 3 D i Daddy G. To również: rezydent i solidna firma Horace Andy, bez którego „Angel” nie byłby tym samym kawałkiem; Yolanda Quarty – silny damski wokal, rewelacyjnie sprawdzających się w piosenkach z „Blue Lines” oraz nimfa Stephanie Dosen, która po paru koncertach zdążyła rozwinąć skrzydła, zaś jej wykonanie „Teardrop” przejdzie do historii Open’era. To także towarzyszący im muzycy. Wirtuozerią na gitarze popisał się Angelo Bruschini (co w przypadku numerów z „Mezzanine” jest szczególnie wskazane), z kolei John Baggott melancholijną partią na keybordzie zamknął fantastyczne „Unfinished Sympathy”. Wreszcie Massive Attack na żywo to również oprawa audiowizualna. Ekran, przez który przewijały się wizualizacje był już przygotowany na koncercie Goldfrapp. Ogromny szacunek należy się ekipie za ilustracje do „Red Light” – tablica lotniskowa informująca o przylotach i odlotach – a przede wszystkim do „Safe from Harm”. Ludzie odpowiedzialni za nią zadali sobie trud, aby przewijające się w jej trakcie cytaty i sentencje (m.in. Nelsona Mandeli) były w języku polskim. Strona techniczna to dodatkowo sprawne nagłośnienie, które lekko wymknęło się chyba spod kontroli parę razy. Nie zmieni to faktu, że koncert ten stanowił prawdziwą ucztę i wielki ukłon, dla wszystkich, którzy zadali sobie trud, aby w Gdyni się zjawić.

Ale występ bristolskiego składu to coś więcej. To genialna atmosfera i potężny ładunek emocjonalny. To trip-hop. Wiele kompozycji wzruszało, porywało lub wpędzało w trans. Dopadł on samego Roberta del Naję, który oddał się ekstatycznemu tańcowi pod koniec koncertu. Kiedy publiczność czuje ogromny szacunek, odpłaca się niesamowitą energią, która chyba zaskoczyła Yolandę niekryjącą radości z możliwości śpiewania dla openerowiczów. Niesamowita muzyka i godna jej oprawa to rzadkie połączenie, dlatego jestem pod ogromnym wrażeniem tego, co Massive Attack potrafią zdziałać na żywo. Po tylu latach nie podejrzewałbym ich o tak świetną kondycję. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będzie mi dane doświadczyć czegoś podobnego. Na koniec mogę tylko napisać, że nadchodząca płyta Massive Attack z pewnością będzie wyśmienita i wszystkim radzę upolować zespół właśnie w takiej formie, jaką posiadali w Gdyni.

setlista:
All I Want
Marooned
Risingson
Teardrop
16 Seeter
Mezzanine
Harpsichord
Red Light
Inertia Creeps
Safe from Harm
Marakesh

Angel
Unfinished Sympathy
Dobro

The Chemical Brothers

Po występie Massive Attack nie jest się już tym samym człowiekiem. Byłem wręcz przesycony trip-hopowymi dźwiękami. Ciężko było mi się pozbierać i wstrzelić w szaloną klubową atmosferę muzyki Tom’a Rowlandsa i Ed’a Simonsa. Miałem jednak na to sporo czasu, ponieważ instalacja sprzętu przywiezionego na potrzeby show okazała się czasochłonna. Mam tu na myśli przede wszystkim gigantycznych rozmiarów ekran, ale również prawdziwe centrum dowodzenia, w jakim wkrótce ulokowali się członkowie brytyjskiego duetu.

Klubowe zespoły rozgrywają sprawę występów na żywo na 2 sposoby: albo grają set, albo zabierają ze sobą tabun wokalistów i muzyków. W przypadku „chemicznych braci” mamy do czynienia z taktyką nr 1. Mimo iż jest to bardziej odtwórczy sposób, to Ed i Tom mają na koncie tyle przebojów, że większość fanów do samej formy nie będzie przywiązywać zbyt dużej wagi. Panowie lekko przekombinowują swoje utwory kosztem wokali, których rola jest diametralnie ograniczana. W wyraźny sposób jest za to podkręcane tempo. W ich numerach na żywo przepływa jeszcze więcej tej specyficznej chemii niż w wersjach płytowych.

Set podzielony był na dwie części. Z pewnością druga nie może się równać z pierwszą. To nie tylko dlatego, że później zaczęło ogarniać mnie najzwyczajniejsze w świecie zmęczenie. Jeśli powiem, że już przy pierwszych minutach występu usłyszeliśmy takie bomby jak „Galvanize”, „Hey Boy, Hey Girl” i „Out of Control”, nikogo nie będzie już dziwić taki osąd. Nie zabrakło rzecz jasna kawałków z „We Are The Night”, ale na te (delikatnie mówiąc) nie czekałem z wypiekami na twarzy.

Pisząc o koncertach Chemical Bros., nie można nie wspomnieć o oprawie wizualnej. A ta (obok tej, którą dysponuje Muse) jest jedną z najbardziej imponujących, jakie widziała scena Open’era. Szalejące światła, migoczące lasery, tańczący w rytm utworów dym i przede wszystkim świetne wizualizacje czynią z każdego występu braci niesamowite widowisko. Jestem pod ogromnym wrażeniem wizualizacji do „Do It Again” i „Believe”. Fakt, Brytyjczycy na żywo serwują jeden długi wideoklip, ale z pewnością jest to jeden z najlepszych teledysków, jakie widziałem.

Kolejna edycja Heineken Open’er Festivalu za nami. Wiąże się to z drastycznym uszczupleniem listy wykonawców, których muszę jeszcze zobaczyć i masą niepowtarzalnych wrażeń. Zdecydowanym strzałem w dziesiątkę było „złapanie” w trasie Massive Attack, za co jestem organizatorom niezmiernie wdzięczny. Ale tak naprawdę fani wielu różnych brzmień mieli tu swój wielki dzień i zrozumiem, jeśli nie była nim niedziela. Tegoroczny line-up był naprawdę imponujący, a całą edycję mogę podsumować w dwóch słowach: „Wciąż warto!”.

Rafał Maćkowski