Tegoroczna edycja Heineken Open’er Festival była stosunkowo słabo zapowiadającym się trzydniowym maratonem. Line-up zawierał parę ważnych pozycji, które jednak zbytnio ze sobą nie korespondowały. Wydaje mi się, że ludzie najczęściej jechali na jednego wykonawcę, czy to miłośnicy Sonic Youth, które pierwszy raz pojawiło się w Polsce, czy fani hip-hopu, aby zobaczyć i usłyszeć Beastie Boys (i to dwa razy), czy wreszcie fanatycy filigranowej Islandki – to wszystko okazało się nie za bardzo do pogodzenia.
Open’er zawsze sięgał po gwiazdy zarówno rockowe, elektroniczne i hip-hopowe, ale w tym roku cały ten misz-masz wykonawców i ich fanów ciężko było sobie wyobrazić. Ukłonem w stronę słuchaczy o bardzo rozbieżnych gustach były aż trzy sceny, ale ja ograniczyłem się do kursu na linii namiot – Scena Główna.
Mimo wszystko zapamiętam te trzy dni w Gdyni jako coś niepowtarzalnego. Open’er Festival przestał być wydarzeniem, o którym dowiadywałem się jedynie z mediów, a stał się moim udziałem. Uwierzcie, żadne zajawki w radio, żadne materiały telewizyjne, najlepiej zmontowane spoty czy artykuły nie odzwierciedlą jednej rzeczy – niepowtarzalnej atmosfery tego nareszcie naszego w pełni europejskiego festiwalu.
Od kuchni
W Gdyni pojawiliśmy się późnym popołudniem w piątek. Pierwsze i towarzyszące mi do końca wspomnienie festiwalowe wiąże się z potężnymi kolejkami. Nie mam zamiaru przeklinać organizatorów, bowiem wymiana biletów na opaski przebiegała ekspresowo, zaś wydłużony czas oczekiwania to sprawa jedynie ogromnej liczby fanów zebranych nad morzem. Tuż po „zaopaskowaniu” udaliśmy się w stronę autobusu. To chyba najważniejsze udogodnienie ze strony organizatorów. Darmowe, bezpośrednie, kursujące wahadłowo busy rozwiązały problem transportu do odległego od centrum lotniska. Obszar, jaki zagospodarowano na potrzeby festiwalu, jest naprawdę spory: osobny parking, pokaźne pole namiotowe i przede wszystkim miasteczko festiwalowe (budzące trochę skojarzenia z odpustami) ze scenami tuż obok. Radość, że '”to już!”, zmieniła się w irytację sznureczkiem osób czekających na opaskę umożliwiającą wejście na pole namiotowe. Był to jedyny powód, przez który nie zobaczyłem ani Pink Freud, ani The Car Is On Fire (a szkoda, bo z polskich wykonawców występujących na Scenie Głównej ich lubię najbardziej). Po przedostaniu się na teren pola i szybkim rozpakowaniu nie pozostało nam nic innego jak poddanie się drugiej rutynowej kontroli (pierwsza zaraz przy wejściu na teren) i oddaniu się szaleństwu imprezy. Zanim jednak przejdziemy do koncertów kilka rozterek mieszkańca pola namiotowego. Po pierwsze: zapaszki 🙂 Współczuję tym, którzy ulokowali się bliżej toi toi’ów, wystarczyło przechodzić w okolicy, żeby je poczuć. Po drugie: prysznice. W przypadku panów nie było jeszcze najgorzej, natomiast open’erowiczki musiały odstać swoje (czasem koło 2 godzin), żeby się wykąpać w… (i tu po trzecie) najczęściej chłodnej wodzie. Ta ciepła była niemalże na wagę złota. I to by było na tyle jeżeli chodzi o narzekanie mieszczucha, czas na muzykę.
29.06 (piątek) – Klimatycznie, choć nie w moim klimacie
EastWest Rockers
„Piękni ludzie, piękni świat” i chciałoby się dodać: piękny wstęp, ale to trochę za dużo powiedziane. Pierwszy koncert, na który zajrzałem to bardzo energetyczne przeżycie. Przyjemna, kołysząca mieszanka dancehallu i reggae rozbujała na dzień dobry. Bardzo dobry kontakt z publicznością, obowiązkowe najeżdżanie na polskich polityków i dużo siły i tej wokalnej i tej muzycznej. Biorąc pod uwagę to, co działo się pod sceną, chyba nikt nie żałował tego, że zajrzał do namiotu.
Sonic Youth
Wstyd, wstyd, wstyd. Nigdy wcześniej nie słuchałem Sonic Youth i dopiero Open’er okazał się pretekstem, aby posłuchać grupy, która nagrywa dłużej niż ja żyję. Każda sesja z ich muzyką obywała się bez olśnień, ale doszła do mnie jedna rzecz. Ogromna część tego, co dzieje się we współczesnym rocku (zwłaszcza jego alternatywnych wersjach) ma swoje wytłumaczenie (może nawet źródła) właśnie w poczynaniach tej grupy. Już sam fakt, że mimo takiego stażu, po raz pierwszy amerykańska grupa zawita do Polski był wystarczającym powodem, by na ich występie się pojawić. I muszę przyznać, że była to najlepsza rzecz na piątkowej Scenie Głównej. T. Moore, K. Gordon (!) L. Ranaldo, S.Shelley tworzą skład, który młody jest nie tylko z nazwy, ale przede wszystkim duchem. Niesamowita żywiołowość, mnóstwo brudnych brzmień, nie nastrojone gitary i niepowtarzalny taniec Kim Gordon. Dodatkowo polska publiczność została zdobyta, gdy Thurston Moore włączył radio, z którego płynęły fragmenty audycji Polskiego Radia. Muzycy zaprezentowali sporo z „Rather Ripped” – na pewno nie na to czekali wieloletni fani amerykańskiej kapeli. Myślę, że jednak możemy czuć się wyróżnieni na tle innych koncertów Sonic Youth, usłyszeliśmy bowiem: „Schizophrenia”, „100%”, „Teenage Riot” czy fenomenalne „Kool Thing” na bis- świetnie wykonane przez Kim. To zaskakujące, jak bądź co bądź alternatywność grupy połączono z przebojowością koncertowego szaleństwa.
The Roots
Kolejny amerykański skład z równie pokaźnym stażem i sporą dyskografią, chyba jeden z jaśniejszych punktów amerykańskiego hip-hopu na poziomie. Rasowy amerykański rap i 'żywa’ muzyka, w której słychać inspiracje wieloma gatunkami zawsze kojarzyły mi się z zatłoczonymi klubami, mnóstwem dymu a nie z otwartą przestrzenią i z pewnością ciężko mówić o The Roots jako kapeli festiwalowej. W ich koncercie sporo było popisywania się, różnych gierek muzyczno-słownych, do tego obowiązkowy prztyczek w nos amerykańskiego prezydenta, którym była przeróbka „Masters of War” samego Dylana. Wszystko kołysało, publiczność zakochała się w panu grającym na suzafonie, było klimatycznie i profesjonalnie, ale ciężko mi pisać o Rootsach w kategoriach zachwytu. Może za sprawą zespołu, o którym przeczytacie poniżej…
FreeForm Five
Nawet sobie nie wyobrażacie, jak bardzo żałuję, że nie pojawiłem się na koncercie składu Anu Pillai od początku. Zarówno o Sonic Youth (prawdziwej gwieździe piątku) jak i FreeForm Five możemy mówić jak o zespołach energetycznych, ale energia tych drugich to coś z zupełnie innej beczki. Niesamowity, przebojowy show w prawdziwie tanecznych klimatach. Elektronicznie, house’owo, z przytupem i z prawdziwym skarbem: wokalistką Tamarą Barnett-Herrin, która co chwilę porywała publiczność. Gdybym miał sporządzić listę openerowych przebojów, z pewnością umieściłbym na niej „Home Wit U” posiadające ogromny ładunek i potencjał. Kiedy przyswajałem sobie muzykę londyńskiego składu, nie spodziewałem się, że napiszę o nich jako o autorach jednego z najlepszych występów całego Open’era. A w istocie tak było…
Dizee Rascal & Laurent Garnier
Po tanecznym szaleństwie nastał czas zawieszenia. Był to jedyny moment w ciągu tych 3 dni, w którym nie miałem nic do roboty. Na głównej scenie Laurent Garnier, który zaczął spokojnie i mrocznie, szybko przeszedł do zwyczajnej rypanki i rytmów techno-trance, z kolei Dizee Rascal, który miał wystąpić wcześniej (bo o 22:oo), zaprosił wszystkich do zabawy z uniesionymi środkowymi palcami do góry. Nie wymagajcie ode mnie, żeby te koncerty podobały mi się. To było coś więcej niż 'nie moja bajka’.
The Strike Boys
Muszę przyznać, że odpowiada mi to, co niemiecki duet prezentuje na swoich autorskich płytach, chociażby na ostatniej („Being In A Boygroup) utrzymanej w konwencji electro, którą obecnie promują. Ale nie promowali jej w Gdyni, ponieważ pojawili się, aby zagrać set djski. Towarzyszył im sympatyczny raper ciągle podskakujący i domagający się uniesionych rąk, oklasków i wrzasków. Cały mix utrzymany w tanecznej stylistyce dance/house okazał się prawdziwym maratonem z naprawdę tylko kilkoma słabszymi miejscami (nowe Chemical Bros. nie mierziło jak zwykle, ale jednak). W momencie, gdy Strike Boys zeszli ze sceny wskazówki zegara pokazywały 5:15. W namiocie pozostało być może 30-40 osób, z czego kilka z pierwszego rzędu otrzymało piwo wiadomej marki z rąk podajże Martina, który bawił się równie dobrze co ja i pozostali maratończycy.
30.06. (sobota) – „Just Singing In The Rain”
NOT & Mikowafle
Mój jedyny i krótki niestety romans ze Sceną Młodych Talentów. Pierwszy z zespołów, NOT z Łodzi (co nieustannie podkreślali) dał bardzo przyjemny, gitarowy koncert, odwracając zupełnie uwagę od tego, co działo się na Scenie Głównej. Radzę zainteresować się ich muzyką, moim zdaniem zaprezentowali się bardzo dobrze. Drugi młody talent to formacja Mikrowafle – coś na poprawę humoru. To, co trójka poprzebieranych sympatycznych muzyków pokazała należy odbierać oczywiście w formie żartu, ale całkiem pociesznego i (mimo, że electro w wydaniu synth mnie nie kręci) atrakcyjnego. Pan w kombinezonie w stylu Adam Małysz powiedział stosunkowo wcześnie mniej więcej coś takiego: „Chcecie, to idźcie tam na lewo. Tam też jest fajnie”. Tak więc na resztę soboty przenosimy się na Scenę Główną.
O.S.T.R.
Nie należę do wielbicieli Adama Ostrowskiego, ale bądźmy szczerzy, to jedna z cenniejszych postaci polskiego rapu. Końcówka jego występu, według mnie bez zarzutu, wprowadziła w sympatyczny nastrój, a nawijka samego O.S.T.R. i fajnie prezentująca się Sofa to było naprawdę miłe wejście w prawdziwą atmosferę soboty.
Groove Armada
W zasadzie występ nie powinien być sygnowany 'Groove Armada’ a 'Andy Cato & Friends’. To właśnie ta 'połówka’ brytyjskiego duetu wzięła na barki obowiązki frontmana. Andy’emu schowanemu za niezbyt pokaźnym sprzętem odpowiedzialnym za wygenerowanie elektronicznych brzmień towarzyszył kilkuosobowy zespół, dwie wokalistki (w tym urocza big mama) oraz raper. Tuż po 21:oo mieliśmy do czynienia z największą synchronizacją festiwalu: równo z wejściem muzyków zaczął padać siarczysty deszcz nasilający się z numeru na numer. Byłem jednak tak zaabsorbowany tym, co dzieje się na scenie, wizualizacjami, wyczynami wokalistów, że warunki atmosferyczne nie stanowiły (jeszcze wtedy) żadnego problemu. Sam występ to istne klubowe szaleństwo, zaserwowano nam prawdziwy koncert życzeń: „Superstylin'”, „Easy” czy nowsze „Save My Soul” i „Get Down” pozostawią niezatarte wspomnienia. Na wyróżnienie zasługuje wykonanie „My Friend” (jedna z najlepiej zaśpiewanych piosenek festiwalu) i rzecz jasna akcja cała sala śpiewa z nami, czyli petarda „I See You Baby” w nieco zmienionym kształcie. Ze sceny wprost eksplodowały kolejne pokłady energii, które pozwoliły mi przetrwać do 3:oo. Był to bez wątpienia najbardziej wyskakany open’erowy epizod. Naprawdę jestem bardzo wdzięczny Groove Armada za to, że nie zajrzeli do Gdyni rok wcześniej.
Beastie Boys
Byłem przekonany, że najlepsze tego dnia mam już za sobą. Wreszcie wystąpił 'mój’ (czyt. elektroniczny) zespół, więc teoretycznie mogłem regenerować się na niedzielę, ponieważ Beastie Boys nie działało na mnie jak magnes. W tym momencie możecie się irytować i burczeć: „Po co on w ogóle tam jechał, skoro żadnego z wykonawców nie słucha?”. A ja odpowiem: „Po to, żeby do niektórych z nich się przekonać.” Tak właśnie było w przypadku tego do bólu nowojorskiego składu. Uważam, że było to po prostu profesjonalnie rozegrane show z nieziemskim nawijaniem do mikrofonu, scratchowymi popisami Mix Mastera Mike’a, przekomarzaniem się ze sobą, tanecznymi szaleństwami i sporą dawką hitów („Body Movin'”, „Brass Monkey”, a także „Intergalactic” i „Sabotage” na deser). Powiem więcej, było to chyba najbardziej uniwersalne show Open’era, które podobało się nie tylko fanom, ale również takim sceptykom jak ja. Panowie przyciągnęli mnie do tego stopnia, że zrezygnowałem z wysłuchania KDZKPW i zostałem do końca. Bez wątpienia było warto.
Muse
Jeżeli Beastie Boys dali prawdziwe show, to brytyjskie trio zaprezentowało prawdziwe przedstawienie. Grupa przez jednych uważana za bogów alternatywnego rocka, przez drugich za Radiohead dla ubogich była reklamowana jako największa gwiazda festiwalu obok Björk i Beastie Boys. Ja sam znalazłem się na koncercie Brytyjczyków z czystej ciekawości. Była to świetna okazja, by dowiedzieć się, na czym polega fenomen rzekomo najlepszego zespołu koncertowego ostatnich lat. Stwierdziłem, że fajnie byłoby usłyszeć i pobujać się przy „Feeling Good”, ale poza tym nie miałem szczególnych oczekiwań. Tym bardziej szok, jakiego doświadczyłem, spotęgował się. Muse byli zespołem, który kazał na siebie czekać najdłużej, ale tylko i wyłącznie za sprawą instalowania całej oprawy. Wspinaczkowe popisy ekipy technicznej nie pozwalały się zbytnio nudzić. Koncert rozpoczął się w iście majestatycznym stylu, zaś entuzjazm zgromadzonych fanów bardzo szybko mi się udzielił. Dodatkowe telebimy, a na nich świetne wizualizacje, gra świateł, magiczny wjeżdżający na scenę fortepian – cała ta oprawa (fakt, ciut przesadzona) musiała robić wrażenie. I Rzeczywiście był to najbardziej atrakcyjny i widowiskowy występ tegorocznej edycji festiwalu. Playlistę zdominowały utwory z „Black Holes And Revelations” („Take A Bow” na wejście i epickie „Knights Of Cydonia” na zakończenie) oraz przeboje z „Absolution”. Dla mnie jednak najważniejsze było wspomniane wcześniej „Feeling Good”, które wykrzyczałem razem ze Matt’em Bellamy’m prezentującym tej nocy świetną formę, jak zresztą całe Muse. Największą traumą był powrót. Ulewa zrobiła swoje, wskutek czego ogromna część powierzchni festiwalu tonęła w błocie. Kto miał trochę szczęścia, nie wpadł do kałuży.
P.S. Nie widzę sensu w zamieszczaniu tu czegokolwiek z YouTube. Koncert Muse był najlepiej udokumentowanym (z tego, co przyuważyłem) ze wszystkich występów, ale fragmenty pozostałych z pewnością będą wciąż zalewały tę stronę jeszcze przez dłuższy czas.
1.07 (niedziela) – „Raise Your Flags!”
Novika
Nie byłbym sobą, gdybym nie wpadł chociaż na chwilę na koncert Noviki. Jak zwykle przesympatyczna i ciepła wokalistka przez pierwsze utwory lekko uspokoiła widownię i zagrała bardzo kojąco, nastrojowo. Przyjemny chilloucik przed wieczornym szaleństwem. Bardzo żałuję, że nie usłyszałem „Tricks”. No cóż, takiej 'bomby’ nie serwuje się na wstępie.
Indios Bravos
Przyznam, że należałem do tej grupy ludzi, która pod sceną czatowała tylko ze względu na godzinę 23:oo. Ani wszystko przed, ani po nie liczyło się. Wydaje mi się, że z takim nastawieniem w mojej okolicy ulokowało się dosyć sporo osób. Nie mniej jednak Gutek i spółka nie dali za wygraną. Mimo że radzili sobie całkiem nieźle i grali po prostu pogodne reggae, zdecydowali się prosić o wsparcie. Byli jacyś tańczący Indianie, była jakaś tam Dziun, jakiś Tomek Lipnicki i przede wszystkim (możecie wierzyć lub nie) Ala Janosz we własnej osobie :). Ale mówiąc zupełnie poważnie, chociażby dzięki wsparciu właśnie takiej Dziun występ zyskał dodatkowy smaczek. A sami Indios Bravos? Podeszli do sprawie na luzie i na tym luzie popłynęli przez cały koncert. Odnoszę jednak wrażenie, że niewielu popłynęło razem z nimi.
Bloc Party
Przed Open’erem uważałem ich za jedną z bardziej przereklamowanych gwiazd festiwalu i z pewnością za jednego ze słabszych reprezentantów nurtu indie rock. Moje zdanie na temat czwórki Brytyjczyków nie ulegnie nigdy jakiemuś ociepleniu, ale doceniam fakt, że potrafią wykrzesać naprawdę sporo ze słabego drugiego krążka. Nie powiem, że jedyną myślą trzymającą mnie przy życiu był nadchodzący występ Björk, ale tak naprawdę szczerze Bloc Party podobało mi się tylko i wyłącznie pod koniec. Bardzo lubię takie „She’s Hearing Voices”, ale (o ironio) niewiele z niego usłyszałem. A to dlatego, że w trakcie tej piosenki działo się dosyć sporo. Kele Okereke, który sprawdził się w roli gospodarza, poskakał po scenie, po czym rzucił się w pas między barierkami, by powitać fanów (kosztem śpiewania). W tym samym czasie na scenie pojawił się gościnnie O.S.T.R., ale sprzęt najwyraźniej nawalił i musiał mnie usatysfakcjonować sam widok polskiego rapera. Gdzieś w połowie występu Okereke spytał, czy czekamy już na Björk. Cóż, nikt nie miał wątpliwości, kto tu jest prawdziwą gwiazdą i kogo wszyscy chcą zobaczyć.
Björk
Nie wiem, czy to F. Zappa powiedział, że mówienie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze. Jeśli jeszcze nie widzieliście, jak dobrze tańczy Kaśka, odsyłam do jej relacji. Ja ze swojej strony chciałem również coś dorzucić. Choć nikomu nie uda się ubrać w słowa tego, co działo się na scenie i tuż pod nią, to chciałbym podzielić się paroma impresjami.
Kiedyś powiedziało mi się, że Björk nie ma fanów ale fanatyków. I to w zupełności znalazło swoje potwierdzenie tuż przy barierkach. Był to bez wątpienia najbardziej zatłoczony koncert Open’era i trochę irytowało mnie, że nie podjęto żadnej próby zapanowania nad napierającym tłumem. Tak więc w ogromnym ścisku (wyciągnięcie ręki do góry było nie lada wyczynem) przyglądaliśmy się przygotowaniom do występu. Scenografia pt. 'obóz Jagiełły przed bitwą pod Grunwaldem’ w zasadzie była zbędna – i tak oczy wszystkich skierowane były na jedną drobną postać, której pojawienie się wywołało falę prawdziwej histerii. Moim jedynym zastrzeżeniem były niskie tony, o których pisze również Kasia. Była to prawdziwa zbrodnia akustyczna, jakiej dokonano chociażby na „All Is Full of Love”, które wyklarowało się dopiero po chwili dudnienia, przez co popłakałem się pod koniec piosenki, a nie po pierwszych dźwiękach :). Wzruszyły mnie również „Vokuro” i islandzka druga zwrotka „Anchor Song”. Po żywiołowym „Earth Intruders” granym na wejście nastał czas wyciszenia i zaprezentowania tych bardziej nastrojowych utworów. Wśród nich „Hunter”, w trakcie którego dały o sobie znać inspiracje Björk „Spidermanem” :). W pewnym momencie stanęła i wypuściła z rąk mnóstwo lin niczym z pajęczej sieci – coś niesamowitego. W kwestii samej Björk nie zmieniłbym absolutnie niczego, żadnej odśpiewanej nuty, żadnego gestu, podskoku. Jej występ był niemal mistycznym doznaniem, zaś odegrane na bis „Declare Independence” wprawiło zgromadzonych w stan ekstazy. I tu pozdrawiam wszystkich moich sąsiadów – bardzo przyjemnie się z Wami odśpiewywało wszystkie piosenki i skakało przy „Hyperballad”. Acha, mam nadzieję, że pomimo całego zaaferowania samą Björk zwróciliście uwagę na migawki pokazujące pracę ReacTable, po który artystka sięga przy okazji ostatnich koncertów.
Cóż więcej dodać, jestem przekonany, że koncert fundujący takie doznania na Open’erze po prostu więcej się nie powtórzy…
(osobna relacja z koncertu Bjork tutaj)
LCD Soundsystem
James Murphy miał do wykonania chyba najgorsze zadanie ze wszystkich występujących. Koncert Björk był nie tylko silnie emocjonującym, ale również wykańczającym ze względu na tłok wydarzeniem. Ludzie zaczynali więc po prostu się rozpływać i rozchodzić, by pozbierać się po tak intensywnym przeżyciu. Może to kwestia tego, że LCD Soundsystem występowali w oparach koncertu Björk, a może coś innego sprawiło, że zespół z Murphy’m na czele nie podgrzał we mnie emocji rozbudzonych przez występ ich poprzedniczki. Z racji słabej frekwencji łatwo dostałem się pod same barierki i próbowałem mimo wszystko oddać się dance-punkowemu szaleństwu. Świetnie wypadły „North American Scum” i „Yeah”, którego refren bardzo szybko wszyscy podłapali :). Zawiodłem się na „Tribulations” – bez trudu przekrzyczeliśmy Murphy’ego, któremu głos się trochę łamał i coraz bardziej słabł. Całość trwała trochę za krótko i pozostawia mały niedosyt. O wiele więcej szaleństw działo się pod sceną niż na niej.
Smolik
Wskutek szybkiego zakończenia festiwalu na Scenie Głównej i sporego opóźnienia w namiocie udało mi się obejrzeć koncert Smolika od początku do końca. I musze przyznać, że jestem oczarowany. Andrzej wystąpił z instrumentarium znanym z trasy promującej jego „3” i zachował dla siebie tytuł cichego bohatera wieczoru. W rolach głównych wystąpili z kolei wokaliści: nieoceniona Mika Urbaniak, zmysłowa (wokalnie i wizualnie) Kasia Kurzewska, świetnie zastępujący V. Davisa Sqbass oraz epizodycznie Marsija i P. Przybysz. Spokojny chilloutowy początek niektórych uspokoił, niektórych niestety uśpił, ale druga część tego występu zrobiła ogromne wrażenie. Niesamowita energia, znacznie dłuższe i nieco zaimprowizowane wersje utworów („All I” wypadło rewelacyjnie) i doskonała forma wokalistów złożyła się na koncert stanowiący prawdziwe zwieńczenie festiwalu. Ten ostatni epizod Kasia Kurzewska skwitowała słowami: „To nasz najlepszy koncert”, zaś Sqbass dodał: „Będziemy wspominać go do końca życia”. Ja zaś nie mam większych zastrzeżeń, więc mogę się pod tymi słowami podpisać.
Na zakończenie
Kolejna odsłona festiwalu za nami. Było to niesamowite przedsięwzięcie i chociaż częściej mówiłem znajomym, że jadę na koncert Björk niż na festiwal w Gdyni, to zapamiętam również całą tą otoczkę i atmosferę nie do przebicia. Zapamiętam świetne występy Sonic Youth, Muse czy FreeForm Five, zapamiętam ludzi śpiewających w poniedziałek rano: „Higher, higher/ Raise Your Flags/ Higher, higher” na polu namiotowym, mycie obłoconych butów w zatoce i Gdynię pełną zaopaskowanych fanów dobrej muzyki. Bez wątpienia wielkie brawa należą się organizatorom. I nie trzeba Gdyni porównywać z innymi miejscowościami festiwalowymi. Nawet błota mieliśmy tyle, co na Glastonbury :).
Chciałbym serdecznie pozdrowić moich towarzyszy podróży zarówno w jedną jak i drugą stronę, nasze sąsiadki z pola namiotowego, dzięki którym poradziliśmy sobie z rozłożeniem namiotu, wszystkich, z którymi po prostu pogadałem od serca o muzyce, a w szczególności naszą redakcyjną załogę. Chyba żadne z nas nie spodziewało się spotkania na drugim końcu Polski. Do zobaczenia za rok!
Rafał Maćkowski (el.greco)
fot. Minuta
& Oiolosse (Bjork)